Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dzisiaj znowu się odradza: naukowcy od Lascellesa obliczyli, że mamy teraz blisko
dwa miliony ptaków.
Na wzmiankę o Lascellesie Kirsty spojrzała na zegarek.
— Nie denerwuj się — uspokoiła ją Marie-France. — Guy obiecał, że wróci do po-
łudnia. Chodźcie, poszukamy Esmeraldy. Tak właściwie to nie ona, ale on: uchodzi za
największego i najstarszego żółwia świata. O tej porze dnia zazwyczaj śpi w cieniu ka-
zuaryn.
* * *
W pół godziny później stojąc na plaży obserwowali, jak łódź Guya wpływa na ko-
twicowisko. Kiedy przepływała obok „Manasy”, Cady przeniósł jakiś pakunek na po-
kład jachtu, po czym dobił wraz z Guyem do innego cumowiska. Robotnicy z planta-
cji jak jeden mąż wylegli na brzeg; dwóch z nich zepchnęło do wody czółno i powio-
słowało do łodzi.
Widząc, jak wracają z długą, ciemną rybą, Marie-France westchnęła z zadowole-
niem:
— Świetnie, złapali żaglicę. Cady ma powód do radości.
Po dziesięciu minutach mogli już podziwiać zdobycz leżącą na plaży i słuchać Cady-
’ego, jak opisuje w najdrobniejszych szczegółach swoją walkę z żaglicą. Kiedy opowiada-
nie dobiegło końca, Guy wziął Marie-France pod ramię i poszedł z żoną do domu, zo-
stawiając czwórkę gości na plaży.
— Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, Kirsty. — Cady był znów poważny. — Guy
przestrzegł mnie dzisiaj, że Lascelles ma na pokładzie broń. Twierdzi, że Lascelles przy-
ciśnięty do muru może zacząć strzelać.
— O nie! — Kirsty spochmurniała. — Ale przecież są z nim ci ornitolodzy? Na pew-
no by nie...
— Niekoniecznie muszą być zawsze blisko.
— Rozumiem. — Wbiła wzrok w piasek, rysując po nim palcami bosych stóp.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — włączył się Ramesh z gniewnym błyskiem
w oku. — Mamy według ciebie zrezygnować ze ścigania Lascellesa?
— Do diabła, nie! — krzyknął Cady, zaskoczony tonem głosu Ramesha. — Powta-
rzam jedynie, co usłyszałem od Guya — to mój obowiązek. Rzecz w tym, że teraz zano-
si się na zupełnie inną grę.
— Masz rację, Cady — rzekła Kirsty po namyśle. — Ja, oczywiście, się nie cofnę
— bez względu na grożące niebezpieczeństwa. Ale nie mam prawa wciągać do tego was.
141
Ramesh, łódź należy do ciebie. — Ramesh chciał coś powiedzieć, ale powstrzymała go ruchem ręki. — Poczekaj. Myślę, że powinniście omówić to sami w trójkę. Nie będę się
dziwić, jeżeli postanowicie płynąć prosto do Mombasy. Moglibyście mnie tylko pod-
rzucić na Mahé, może uda mi się dalej coś wymyślić... Naprawdę nie będę się dziwić.
Dla mnie to sprawa osobista; nie mogę oczekiwać, że inni będą narażać dla mnie życie.
— Odwróciła się i zaczęła oddalać się plażą.
— Zaczekaj! — dogonił ją krzyk Ramesha. Zatrzymała się.
— Wracaj natychmiast! — zawołał. I nagle przestał być spokojnym, ugrzecznionym,
niemal nieśmiałym człowiekiem, za jakiego wszyscy go mieli. Mówił głosem nie zno-
szącym sprzeciwu: — Kirsty! Wracaj tutaj!
Ruszyła z powrotem, zastanawiając się nad zmianą, jaka zaszła w Rameshu. Prze-
obrażał się jak poczwarka. Od momentu wypłynięcia z Mahé była świadkiem, jak na-
biera wiary we własne siły. Był nadal grzeczny i uważający, ale pozbywał się powoli swo-
jej nieśmiałości. Poprzez trawiący ją niepokój czuła rosnący z każdą chwilą podziw.
Ramesh popatrzył po kolei na każdego z obecnych. Stał wyprostowany, trzymając
wysoko głowę.
— Tak, to prawda — zaczął. — Łódź należy do mnie. Ja jestem kapitanem, na mnie
więc ciąży odpowiedzialność za jacht i bezpieczeństwo wszystkich na pokładzie. Do
mnie należy podejmowanie decyzji — chociaż, jak dobrze wiecie, jeszcze nie tak daw-
no byłem zwykłym babu, nie mającym pojęcia o żeglarstwie. Zatem decyzje spoczywa-
ją w moim ręku, zgadza się, Cady?
— No tak. Ale...
— Nie ma żadnego ale. — Ramesh uciszył go stanowczym ruchem ręki. — Oczy-
wiście, chętnie słucham rad innych, nie jestem przecież dyktatorem. Ale wiem jed-
no: na pokładzie rządzić może tylko jedna osoba, zwłaszcza w momentach zagrożenia
i w chwilach niebezpieczeństwa. — Zwrócił się do Lani. — Twoja sytuacja nie jest ła-
twa, bo nie masz żadnego wyboru.
— Ja już raz wybrałam — odparła bez namysłu. — Dobrze o tym wiesz.
— W porządku. No więc tak, Kirsty: podjąłem decyzję. „Manasa” płynie do Poivre
i będzie trzymać się jak cień jachtu Lascellesa. Jeżeli Cady chce wysiąść w Mahé, to...
— Zaraz, zaraz! — ryknął Cady. Postąpił krok do przodu z twarzą poczerwieniałą ze
złości. — Kto tu chrzani o wysiadaniu!
Lani rozładowała sytuację wybuchając śmiechem. Spojrzeli na nią z zaskoczonymi
minami. Zaczęła śmiać się jeszcze głośniej. Wreszcie wzięła głęboki oddech i odezwa-
ła się: