Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
„Niech żyje Francja!” Na okrzyk ostatni
Upadających pod płonące mury
Huk odpowiada w ulicach armatni
I wersalczyków ciągnące tambury.
Wenseńscy strzelcy sprawili się dzielnie,
Gdybyż do wrogów strzelali tak celnie!
Pieniądze mają, Prusom się opłacą,
I mają wolność, lecz wolność ladaco.
„No i cóż dalej? i cóż nasi na to?”
„Ha! cóż mówiłem? Pokażmy raz przecie,
Jaką nas Francja nagradza zapłatą
Za przelewaną za nią krew po świecie.
Zbierzmy się wszyscy, czy mąż, czy niewiasta, Rozwińmy nasze wolności sztandary
I idźmy środkiem zdumionego miasta,
124
A zobaczymy, jak nas Paryż stary, Któremu wieczną to zostanie plamą,
Przed napoliońską będzie żegnał bramą.
Francuz takiego wstydu nie wytrzyma.
Niechaj się tylko emigracja zbierze,
Bo gadaj, co chcesz, a ja nie uwierzę
W miłość moskiewską; zaleźli w kałużę,
Szał, polityka, błędy robią duże.”
„To i cóż? Rzucą pół miliona ludzi.
A gdy się w ogniu bitew duch obudzi...
No, to obaczą! Nam pilnować sprawy,
Czy los łaskawy, czyli nielaskawy.
Na śmierć gotowi, a na biedę tchórze,
To może lepiej głodnymi oczyma
Czekać na pensję nędzną w prefekturze.”
„Gadaj - a taki z nimi rady nie ma.”
I tu się mówca pochylił nad szklanką,
Kończąc gawędę znaną Warszawianką:
„O! Francuzi, czyż bez ceny
Rany nasze dla was są
Spod Marengo, Wagram, Jeny,
Lipska, Drezna, Waterlo!”
Skończyłem - smutno gasną stare świece,
Pożółkłe, wiotkie jak ten papier w tece...
125
PANI HELENIE MODRZEJEWSKIEJ
Kiedyż usłyszę głos, co w duszę wnika,
O czarodziejko narodowej sceny?
W natchnionej piersi jakaż to muzyka!
A jaka władza pięknej Melpomeny!
Ona to serce obojętne widza,
Zakamieniałe na łzy i rozpacze,
Potokiem żywych boskich wód zawstydza,
Tyran jej strzałą ugodzony płacze;
A kto jej służy, kto kapłaństwo sztuki
Szanuje w sobie, zjednywa jej wiarę;
Jedno pałace czyli miejskie bruki
Ręce po złotą wyciągają czarę;
Świat ideałów spragniony, sam w kale,
Marzy o myśli i dzieł ideale.
Tłum widzów wielką wypełnia widownię;
Słuch wytężony, przyspieszone tchnienia;
Cienie znikome śledzą kroki cienia,
Co ludzkie nędze wydaje wymownie.
I scena zda się wichrową przestrzenią,
A morzem - widzów niecierpliwych sala;
Piersi się wznoszą i łzy się strumienia,
Wicher je sztuki pędzi i oddala;
I widz z artystą ściśle się jednoczy
Jak dwojga istot zakochane oczy.
126
Za twoją sprawą albo raczej ducha,
Co w piersi twojej dziwne wzrusza tony,
Zawora grobów rozrywa się krucha
I szekspirowskie wstają Desdemony;
Księżyc, jak doża, srebrzy się, wybiela
I chmura błyska jak oko Otella.
Zmieniona rola - i córka Protea,
Już przeodziana z książęcych atłasów,
Wychodzi piękną kochanką Romea,
Zmyśloną gwiazdą niewiadomych czasów.
I oto, zgięty na bluszczowym ganku,
Ten najpiękniejszy włoski kwiat poety
Dłoń lilijową składa na kochanku -
Róża miłości, Julia Capuletti -
I łaje świtom na ojczystych górach
Poprzedzającym ranne słońca loty,
Że złote rąbki malują na chmurach,
Płosząc słowika i Julii pieszczoty.
Za chwilę szczęścia, ach! jakże się płaci,
Jaką rozpaczą, jakim nocnym piekłem!
Za czar godziny Julia wszystko traci,
Noc ją otacza całunem przewlekłym...
Kolumny, cienie... z głazu sarkofagu
Zsuwa się, ciężkie zostawia letargi
I schodzi w cienie, pewna jak odwaga:
127
Usta ni żalu nie niosą, ni skargi, Tylko to imię „Romeo”... daremno!
Upadła, widmem rozciągniona białem;
W oczach kochanka już zimno, już ciemno,
Julia się łamie nad Romea ciałem:
Może go zbudzi włosami złotymi,
Może tak westchnie, jak wzdychał pod nimi?
Nad zimnym grobem Romea, Juliety
Kończą się zemsty i długie „niestety”
W sercu się widza na głębiach rozlega
Nad smutnym losem Julii i Montega.
Zmieniłaś rolę - i za tobą wieże
Pod mgliste niebo wznoszą dumne szczyty;
Północnej Danii widzę lodów płyty
I to burzliwych morskich wód wybrzeże,
Gotyckie zamki królów Skandynawów,
Kędy, igraszka książęcia szaleńca,
Ofelia zielska targa z ciemnych stawów
Dzikie do sierot odrzuconych wieńca.
Los ją straszliwy z wszystkiego ograbił
I tylko postać zostawił jej piękną;
Dwie jej miłości jednym gromem zabił.
I gdzież są piersi, co z żalu nie pękną,
Patrząc, jak burza unosi straszliwa
Kwiaty i dzieci, i serca czujące,
Jak rozczochrany los wszystko rozrywa
128
Na brzegi pędząc, gdzie nie świeci słońce, I jak te duchy, ślepą gnane falą,
Przez wieki lecą, przez wieki się żalą?
Artystko wielka! kiedyż cię zobaczę,
Strojną w eglantyn kwiaty i powoje?
I głos usłyszę, co tak strasznie płacze,
I to „dobranoc” powtarzane twoje,
Gdy z dzikim śmiechem rozrzucasz po sali
Sitowia jezior i różdżki konwalii?
Istne marzenie, z którego po chwili
Zostanie garstka grobowego prochu.
Kto chętny kwiatu, niechaj się pochyli
I ściga echa obłąkanej szlochu.
O sny młodości! na drodze żywota
Nikt was nie oddał piękniej jak ta złota.
Ofelie mglane sen rzucają twardy
I zatopionych wloką szat obłoki;
Julie od świtów odwracają wzroki,
Łabędzie szyje prostują Sztuardy.
I wśród zdumionych widzów twoje czary
Uczucia budzą na głębi serc śpiące,
Pod jakieś smutne prowadząc miesiące,
Gdzie w mgłach Zygmunty świecą i Barbary.
Za twoje czary - obyś nie zaznała,
Artystko wielka, śród życia podróży
Innego wieńca jak ów, którym Chwała
129
Swych ulubieńców najwybrańszych wita I innej burzy prócz oklasków burzy.
130
PUSTOTA
Oj, pustotaż to, pustota!
Otworzyła stare wrota,
Pokazała ząbków rządek.
Gdzie tu głowa? gdzie rozsądek?
Na takową trudna rada,
Bo się dusi, co zagada,
Wypatrzy się jak na stracha,
„Jak cię zwali?” Ha, ha, ha, ha!
„No jakże cię, dziewczę, zwali?”
Gadaj do niej, gadaj dalej!
Albo wstydem się obleje,
Czerwieni się, gdy się śmieje.
Kto rad wiedzieć, co w tej głowie,