Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
MONTAŻYSTKA: Proszę pani, czy pani siedzi tam, czy będzie pani siedziała koło mnie?
Agnieszka bez słowa przenosi się na krzesło obok montażystki, pochyla klosz lampy i wyjmuje papierosa.
MONTAŻYSTKA: Nie wiem, czy pani w ogóle coś z tego wybierze. To… to nie są właściwie ciekawe materiały. To ma być pani praca dyplomowa?
AGNIESZKA: Tak. Co, myśli pani, że to mało interesujące?
MONTAŻYSTKA: Proszę pani, ja nie jestem od myślenia, ja jestem od klejenia. Co pani robiła w szkole?
AGNIESZKA: Etiudy. (Upiła łyk herbaty montażystki).
MONTAŻYSTKA: Etiudy; oczywiście Cortazara… A może według własnego pomysłu?
AGNIESZKA (wyciąga ku niej rękę): Agnieszka.
MONTAŻYSTKA (udając, że nie dostrzega tego gestu): Bardzo mi miło. Więc co pani robiła?
AGNIESZKA: Coś tam robiłam.
MONTAŻYSTKA: Ach, już wiem. Na pewno życie na gorąco, kamera ukryta w stróżówce. Muszę pani powiedzieć, że telewizja bardzo to lubi, widzowie mniej, ale dla mnie ma pani etat zapewniony. (Do mikrofonu) Jeżeli panowie są gotowi, proszę o projekcję. (Zagląda do notatek) A to teraz, to co będzie? Ach, prawda, sylwetka; zapomniałam. Sylwetka Birkuta. Pasjonujący temat.
Agnieszka zaczyna zjadać jej kanapkę. Montażystka nie reaguje na to, tak jak przedtem nie reagowała przy herbacie. Światła gasną, zaczyna się projekcja, materiałów do filmu „Początek miasta”. Materiały są czarno – białe, nie zmontowane i nie udźwiękowione.
MONTAŻYSTKA: A czy… właściwie… pani go znała?
AGNIESZKA: Nie. Nigdy go nie widziałam. Widziałam tylko rzeźbę.
MONTAŻYSTKA: To mogła pani wybrać przystojniejszego. A właściwie – dlaczego go pani wybrała?
AGNIESZKA: Nie wiem. Może dlatego, że był przewrócony.
MONTAŻYSTKA: Jeżeli pani zaraz coś wybierze, to proszę mówić. Byłoby dobrze, bo teraz bardzo trudno o salę.
AGNIESZKA: Postaram się.
Na ekranie widać tymczasem puste, rozkopane pole, a na nim sylwetkę mierniczego z teodolitem. Wokół niego nic, tylko błoto – morze błota. Czyjeś buty ślizgają się w nim, grzęzną. I jeszcze raz człowiek przy teodolicie. To pierwsza przymiarka do budowy stutysięcznego miasta.
MONTAŻYSTKA: To są odrzuty. Nigdy nie weszły do żadnego filmu. (Ironicznie) Oczywiście z przyczyn technicznych.
AGNIESZKA: Zaraz, zaraz… To się nazywa… „Początek miasta” tak?
MONTAŻYSTKA: To miało się nazywać „Początek miasta”. Robił to reżyser Burski. To też miał być jego dyplom. Proszę pani ja niczego nie obcinałam, dlatego że zaraz – niech pani uważa – będzie fragment z tym pani Kirkutem. Też z odrzutów.
Na ekranie widać teraz długi ogonek robotników, przytupujących przed jakimś barakiem. Dokoła błoto, kałuże, gliniasta pustynia po horyzont.
MONTAŻYSTKA: O, proszę uważać. Następny to będzie on.
Czyjaś twarz, zziębnięta, zniechęcona. Potem znowu ogólny plan przytupujących przed barakiem robotników.
MONTAŻYSTKA: Nie, albo się mylę… Nie, nie, nie mylę się, to on.
Zbliżenie Birkuta – wtedy jeszcze dwudziestoparoletniego chłopaka ze wsi, o grubych kościach policzkowych i szerokim, wystającym nosie. Spod daszka zniszczonego kaszkietu wyglądają ufne, jasne, śmiejące się oczy. I zaraz później Birkut w jakimś pomieszczeniu, już bez czapki, bardzo onieśmielony.
GŁOS: Nazwisko?
BIRKUT: Birkut.
GŁOS: Imię?
BIRKUT: Mateusz.
GŁOS: Pochodzenie?
BIRKUT: Ze wsi… Z Łęcz, to jest pod Krakowem, taka wieś.
GŁOS: A rodzice?
BIRKUT: No… tam są.
GŁOS: A co robi ojciec?
BIRKUT: No, ziemię ma.
GŁOS: Dużo ziemi?
BIRKUT: Ee… nie dużo.
GŁOS: A co wyście robili do tej pory? Pracowaliście gdzieś?
BIRKUT: Na… na ziemi.
GŁOS: Tak, że nic nie umiecie?
BIRKUT: No, umiem. Na tej ziemi…
Potem idą strzępy innego, nieuporządkowanego materiału, znowu bez dźwięku: jeszcze raz ogonek robotników, przytupujących przed barakiem, przepełniony tramwaj w szczerym polu, czołgający się w glinie spychacz. A dalej niewielki sad, pełen kwitnących jabłoni. Spychacz wjeżdża na nie, przewraca, wgniata w błoto. Gdzie indziej spychacz wyciąga z błota ugrzęźniętą ciężarówkę. I jeszcze raz długi ogonek robotników, tym razem czekających na posiłek wydawany przez kuchnię polową. Wszyscy są wzburzeni; niektórzy trzymają jeszcze w dłoniach blaszane miski, inni rzucili je już na ziemię. Birkut skrzętnie zbiera porozrzucane miski. Zbliżenie kilku kolejnych naczyń: w środku widać małe ohydne rybki. Robotnicy otaczają jakiegoś urzędnika, zapewne przedstawiciela dyrekcji. Są wściekli; krzyczą coś, czego nie słychać i podtykają mu pod nos swoje rybki nabite na widelec. Birkut podnosi za ogon swoją rybkę i spuszcza ją komuś na kapelusz. W głębi zatrzymuje się jeep. Z siedzenia podnosi się człowiek w nieprzemakalnym płaszczu. Podniecona gromada robotników zostawia przedstawiciela dyrekcji i rusza ku jeepowi. Korzystając z tego przedstawiciel dyrekcji ucieka w pośpiechu przez rozryte pole. Twarz Birkuta, zanoszącego się śmiechem. W tej chwili przed kamera pojawia się czyjaś dłoń z szeroko rozczapierzonymi palcami i zasłania obiektyw – na ekranie robi się ciemno.
AGNIESZKA: No, ja nie wiedziałam, że Burski robił takie rzeczy.