Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ale miało to swój urok. Miało zalety, niewiarygodną fakturę życia nie mierzonego liniami prostymi i ujednoliconymi jednostkami miary, życia, które nie toczyło się wzdłuż ulic i prostych krawędzi, gdzie ludzie mieszkali stłoczeni jedni nad drugimi, a światła przyćmiewały w nocy blask gwiazd. Tutaj człowiek słyszał wiatr i fale, odnajdywał nieskończoną różnorodność kamieni wygładzonych przez powietrze i wodę i nie było tu żadnego rozkładu zajęć oprócz niepodważalnego faktu, że jeśli się wyjechało z zamku, to w drodze powrotnej trzeba było pokonać taką samą odległość...
Ilisidi mówiła o statkach handlowych i rybakach, a wysoko nad Malguri przeleciał odrzutowiec, zostawiając za sobą cienką smugę. Zdążał na wschód, nad działem kontynentalnym, barierą, która przez tysiące lat nie pozwalała się zetknąć dwóm atewskim cywilizacjom, a teraz można ją było pokonać w cztery, pięć godzin, takie to było łatwe. Ilisidi mówiła jednak o podróżach przez Maidingi trwających kilka dni, kiedy to przejeżdżało się przez tereny oddzielnych aijiin.
– W tamtych czasach – powiedziała Ilisidi – ateva zapuszczał się na teren obcych aijiin bardzo ostrożnie.
Nie bez kozery. Znowu.
– Wiele się już od tego czasu nauczyliśmy, nand’ wdowo.
– To znaczy?
– Że otaczanie murami innych w takim samym stopniu ogranicza nas samych, nand’ wdowo.
– Ha – oświadczyła Ilisidi i ruchem, którego Bren nawet nie zauważył, obróciła Babsa i puściła się pędem wzdłuż wzgórza, rozpryskując kamienie na wszystkie strony.
Nokhada ruszyła za nią. Wszyscy musieli pójść w jej ślady. Kiedy wpadli na ścieżkę prowadzącą w dół do jeziora, bolało, Boże, jak bolało. Przed nimi jechała Ilisidi, powiewając warkoczem przeplatanym siwizną – żadnej wstążki oznaczającej pozycję, żadnych ozdób, tylko czerwono-czarny kaftan i lśniący czarny zad Babsa z wymachującym ogonem, świadczącym o nadmiarze energii – i nie myśląc być może o niczym innym, jak rozciągająca się przed nią wolna przestrzeń.
Dogonienie Babsa było pomysłem Nokhady, ale mając za sobą resztę straży, a obok siebie Cenediego, Bren mógł tylko zdać się na nią.
Kiedy indziej zatrzymali się na wąskiej, półkolistej piaszczystej plaży, gdzie jezioro wypychało linię brzegu. Człowiek myślący o zabójcach mógł jedynie stwierdzić, że na brzegu są miejsca, do których może przybić łódź i skąd można dotrzeć do Malguri.
Czekając, aż mecheiti złapią oddech, Ilisidi mówiła o jeziorze, jego głębokości i mieszkańcach – o jego duchach.
– Kiedy byłam dzieckiem, fala wyniosła na południowy brzeg wrak, właściwie sam dziób, ale dorośli sądzili, że może to być fragment statku wiozącego skarb, który zatonął przed czterystu laty. Nurkowie poszukiwali go wzdłuż całego tutejszego wybrzeża. Podobno go nie znaleźli. Jednak mniej więcej w tym czasie w Malguri pojawiły się zabytkowe przedmioty, które służący czyścili w beczkach na dziedzińcu stajennym. Ojciec wysłał najlepsze eksponaty do muzeum w Shejidan. Prawdopodobnie kosztowało go to jedną z posiadłości. Jednak większość mieszkańców prowincji Maidingi przetopiłaby je na złoto.
– Dobrze, że je uratował.
– Dlaczego?
– Dla przeszłości – odparł Bren, zastanawiając się, czy może znów czegoś nie zrozumiał w atewskim sposobie myślenia. – Żeby ją uratować. Czy to nie jest ważne?