Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
320
19
Jimmy wrócił biegiem do pokoju Matta.
— Telefon w domu Marka nie działa. Myślę, że o n już tam jest. Na Boga,
zachowaliśmy się jak głupcy. . . !
Ben zerwał się z łóżka, a twarz Matta pokryła nagle sieć głębokich zmarsz-
czek.
— Widzicie, jak on działa? — wyszeptał. — Gdybyśmy mieli jeszcze choć
godzinę światła. . . Ale nie mamy. To już się stało.
— Musimy tam natychmiast jechać — powiedział Jimmy.
— Nie! Nie wolno wam! Przez wzgląd na życia wasze i moje, nie wolno!
— Ale oni. . .
— Im już nic nie możemy pomóc. Zanim dojedziecie, to co ma się stać, już
dawno się stanie.
Dwaj mężczyźni stali niezdecydowani przy drzwiach. Matt zebrał w sobie
wszystkie siły i przemówił do nich spokojnie, lecz dobitnie:
— On jest nadzwyczaj dumny i ma bardzo rozbudowane ego. Są to cechy,
które możemy wykorzystać, ale nie wolno nam także zapominać o jego ogromnej
inteligencji. W liście, który mi pokazaliście, wspomina o szachach. Nie wątpię, iż jest wyśmienitym graczem. Nie rozumiecie, że mógłby dokonać swego dzie-
ła, nie przerywając połączenia telefonicznego? Zrobił to, aby mieć pewność, że związał jedną z figur białych! Zna się znakomicie na strategii i wie, że przeciwnika jest znacznie łatwiej pokonać wtedy, gdy jego siły ulegną rozproszeniu, a on sam nie dysponuje dokładnym przeglądem sytuacji. Umożliwiliście mu wykona-nie pierwszego ruchu, rozdzielając się na dwie grupy, a jeśli teraz pojedziecie do Petrie’ego, dokonacie dalszego podziału. Samotny, przykuty do łóżka stanowił-
bym łatwą zdobycz pomimo wszystkich krucyfiksów, książek i zaklęć. Wystar-
czy, żeby przysłał tu kogoś z nożem albo pistoletem. Wtedy pozostalibyście tylko wy dwaj, pędzący przez noc ku zagładzie. Kiedy rozprawi się z wami, całe miasteczko należy do niego. Rozumiecie?
— Tak — przyznał z ociąganiem Ben.
Matt opadł z powrotem na poduszkę.
— Możesz mi wierzyć, że nie mówię tego ze względu na siebie ani nawet ze
względu na was. Chodzi mi o to miasto. Niezależnie od wszystkiego ktoś musi
pozostać, żeby powstrzymać go jutro po wschodzie słońca.
— Masz rację. Nie dostanie mnie, dopóki nie pomszczę Susan.
W pokoju zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili przerwał ją Jimmy.
— Może uda im się jakoś uciec — powiedział z namysłem. — Mam wrażenie,
że on nie docenia Callahana, a jestem całkowicie pewien, że popełnił ten błąd
w stosunku do chłopca. Mark to twardy zawodnik.
321
— Miejmy nadzieję — odparł Matt i przymknął oczy. Zaczęło się długie ocze-kiwanie.
20
Ojciec Donald Callahan stał przy ścianie obszernej kuchni państwa Petrie,
trzymając wysoko nad głową krzyż swojej matki promieniujący wyraźną, niesa-
mowitą poświatą. Po przeciwnej stronie pomieszczenia Barlow ściskał jednym ra-
mieniem szyję Marka, drugim wykręcając mu do tyłu obie ręce. Pośrodku, wśród
szczątków rozbitego okna, leżeli bez ruchu Henry i June Petrie.
Callahan był zupełnie oszołomiony. Wszystko wydarzyło się tale szybko, że
nie zdążył jeszcze w pełni tego sobie uświadomić. W jednej chwili prowadził
w rzeczowym blasku elektrycznego światła spokojną, choć nie układającą się po
jego myśli rozmowę z ojcem Marka, by w następnej znaleźć się w samym centrum
szaleństwa, w którego istnienie tamten tak stanowczo nie chciał uwierzyć.
Usiłował teraz pośpiesznie zrekonstruować przebieg wydarzeń.
Petrie wrócił z pokoju i oświadczył, że telefon nie działa; zaraz potem zgasły światła; June Petrie krzyknęła przeraźliwie; ktoś przewrócił krzesło. Przez kilka chwil błąkali się po omacku w ciemności, nawołując nawzajem, a potem okno
nad zlewozmywakiem rozsypało się w drobny mak, zasypując ostrymi odłamkami
szalki i podłogę wyłożoną linoleum. Wszystko to nastąpiło w ciągu nie więcej niż trzydziestu sekund.
Następnie do kuchni wsunął się ogromny cień i Callahan dopiero wtedy zdo-
łał wyrwać się spod mocy paraliżującego jego ruchy zaklęcia. Wiszący na szyi