Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Najpierw rozwiążmy obecny problem.
Miał słuszność i czekaliśmy w milczeniu, zdając sobie sprawę, że jakiś plan rodzi się w jego umyśle. W końcu powiedział:
- Uważam, że powinniśmy zawrzeć rozejm. Jeśli wyślemy człowieka na maszt, nie będą do niego strzelać, o ile powiemy im, po co tam się wspina.
- Co da wysłanie jednego człowieka na maszt? Tuzin ich ludzi pracował tam tyle czasu i niewiele udało im się zdziałać.
- Mam pewien pomysł - odparł Geordie i zwrócił się do Jima. - Czy masz jeszcze trochę tego wybuchowego plastyku, Jim?
Jim potrząsnął głową.
- Nie, miałem tylko ten kawałek, który zużyłem na ich silnik.
Geordie wskazał na maszty.
- Widzisz ten koniec rei - tam, gdzie jest wplątany w takielunek? Czy możnaby wysadzić to w powietrze, gdyby przymocować granat ręczny z każdej strony tego drzewa?
Utkwiłem w nich zdziwione spojrzenie, lecz Jim już zagłębił się w szczegóły techniczne.
- To byłoby trochę trudne, panie szyper. Granaty nie są właściwie przeznaczone do spraw tego rodzaju. - Przyglądał się z powątpiewaniem drzewcom. - To są stalowe rury.
- Oczywiście - odparł Geordie. - Gdyby były z drewna, oni zrąbaliby je do tej pory. Stalowe liny także.
- Nie wiem - przyznał uczciwie Jim.
- To jednak osłabiłoby drzewce, prawda? - nalegał Geordie.
- Nie wyszłoby mu na zdrowie, jeśli o to chodzi.
- Cholera, przejdźmy do rzeczy. Przypuśćmy, że po wybuchu granatów uruchomię silnik i w ten sposób wywrę nacisk na nok rei - czy myślisz, że to odniosłoby skutek?
- Sądzę, że mogłoby - powiedział powoli Jim. - Ciekawą robotą byłoby odpowiednie umieszczenie tych granatów.
Geordie łatwo schwytał go w swoje sidła.
- Spróbujesz? Jesteś naszym ekspertem.
Jim wytrzeszczył zęby w uśmiechu.
- Rozwalę to - jeśli mnie nie zastrzelą.
- Dobrze - odrzekł z ożywieniem Geordie. - Tą kwestią my się zajmiemy. Ty przygotuj wszystko, czego będziesz potrzebował, a ja przyniosę te granaty. Wiedziałem, że znajdziemy dla nich jakieś zastosowanie. Mike, ty będziesz najlepszy do negocjacji. Spróbuj ustalić z tą bandą piratów warunki zawieszenia broni.
Zastanawiałem się, czy Ramirez zdaje sobie sprawę, że jeśli teraz nas wypuści, to może już nigdy nie schwytać ponownie. Zawsze stanowiliśmy zagrożenie dla jego wolności, było więc bardzo prawdopodobne, że nie zgodzi się na takie warunki. Wyglądało na to, iż zbyt wiele jest kwestii trudnych do określenia. Ale jest też Falcon... Mieliśmy mnóstwo słabych punktów - niewielka liczba ludzi, nie najlepsze uzbrojenie, nie mogliśmy, więc dyktować warunków. Potem pomyślałem o Klarze, o tym, jak stała się dla mnie kimś bardzo cennym. Zdecydowałem, że bez względu na wszystko ona powinna przeżyć, i do diabła z resztą. Doczołgałem się do sterówki, trzymając się pod poziomem okien, i podniosłem do ust tubę.
- Ahoj, "Sirena" - krzyknąłem. - Ahoj, Ramirez - czy mnie słyszysz?
Padł strzał. Usłyszałem brzęk tłuczonego szkła i grad odłamków spadł koło mnie. Rozległy się jakieś okrzyki, po czym zapadła cisza. Jedynymi dźwiękami, jakie mnie dochodziły, było skrzypienie i trzeszczenie ocierających się o siebie statków oraz syczenie i gwizdy wulkanu za nami.
- "Sirena"! Ramirez! Chcę z tobą mówić.
Ściskałem tubę tak mocno, że aż zbielały mi kostki. Ciszę przerwał w końcu szorstki głos:
- Co takiego?
- Czy to ty, Ramirez?
- Tak. Czego chcesz?
- Ten wulkan - może wybuchnąć w każdej chwili. Do diabła, on już zaczął.
- Wiem. - W jego głosie brzmiała frustracja, a ja niemal się uśmiechnąłem, taką poczułem ulgę. Będzie współpracował.
- Mamy pewien pomysł.
- Co wy możecie zrobić?
- Chcemy wysłać człowieka na fokmaszt. Możemy usunąć ten takielunek.
Jego głos był pełen podejrzliwości.
- W jaki sposób potraficie tego dokonać?
Nie zamierzałem mówić mu o naszym planie.
- Mamy tu eksperta - zawołałem. - Chcemy, żebyś zagwarantował, że nie będziecie do niego strzelać.
Tym razem nastąpiła jeszcze dłuższa cisza. Ktoś klepnął mnie w ramię i wetknął mi w rękę karteczkę. Była ona od Geordiego i zawierała następujące słowa: "Kazałem podnieść kotwicę. Możliwie bez hałasu. Powodzenia".
Ciszę przerwał Ramirez.
- W porządku, "Esmeralda". Nie będziemy strzelać.
- Ramirez, jeśli ktoś strzeli do naszego człowieka, to będziesz martwy w ciągu godziny. Każdy członek naszej załogi uzna zabicie ciebie za swój osobisty cel.
- Przerażasz mnie. - Czyżby się wyśmiewał? - Możecie wysłać swego człowieka na maszt w ciągu pięciu minut. Wydam w tym celu odpowiednie rozkazy.
Wyczołgałem się z sterówki i dołączyłem do Geordiego, który razem z Campbellem czekał na mnie.
- Słyszeliśmy wszystko. Co o tym myślisz? - zapytał Geordie.
- Myślę, że nie będzie przeszkadzał - odrzekłem. - Jest w równie paskudnej sytuacji jak my i wie o tym. I musi przyznać, że naprawdę mamy większe doświadczenie żeglarskie niż on.
- To nie ty nadstawiasz karku - rzucił ostro Campbell.
Był znów w dobrej formie.
- Jim będzie ciotką Sally, jeśli tam wejdzie.
- To jego decyzja - odparł Geordie. - Wysłałem paru chłopców na dziób, aby wciągnęli kotwicę, Swoją robotę zgrali w czasie z tamtym - tu wskazał głową Falcon - żeby przytłumić wszelkie hałasy.
- Tamto powoduje, że sprawa jest naprawdę pilna, - zauważyłem. - Jestem śmiertelnie przerażony.
Jim dołączył do nas i z powagą wysłuchał wyjaśnień Geordiego.
Potem oznajmił:
- W porządku. Znam szansę. Pójdę.