Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Chciałbym — powiedział on — zwrócić się o pomoc do mojego przyjaciela Grimwiga. To dziwak, ale człowiek bystry i mógłby się nam okazać bardzo pomocny. Powinienem dodać, że kształcił się na prawnika i rzucił adwokaturę z obrzydzeniem, ponieważ w ciągu dwudziestu lat otrzymał tylko jedną sprawę. Chociaż, czy to jest rekomendacją, czy nie, muszą państwo zawyrokować sami.
— Nie mam nic przeciwko temu, aby pan wezwał swojego przyjaciela, jeśli mnie będzie wolno wezwać mojego — powiedział doktor.
— Musimy poddać to pod głosowanie — odrzekł pan Brownlow. — Kto to taki?
— Syn tej oto pani, a tej panienki — bardzo dawny przyjaciel — rzekł doktor wskazując naprzód na panią Maylie, a potem kończąc wymownym spojrzeniem w stronę jej siostrzenicy.
Róża zarumieniła się mocno, lecz nie wyraziła głośno żadnego sprzeciwu wobec tego wniosku (czując się być może w beznadziejnej mniejszości), toteż Harry Maylie i pan Grimwig zostali dodatkowo wciągnięci do komitetu.
— Zostajemy w Londynie, oczywiście — rzekła pani Maylie— dopóki jest najmniejsza szansa prowadzenia dalej z dobrym skutkiem tych poszukiwań. Nie pożałuję ani fatygi, ani wydatków na ten cel, w którym jesteśmy wszyscy tak głęboko zainteresowani, i z chęcią pozostanę tutaj choćby przez dwanaście miesięcy, o ile tylko powiedzą mi panowie, że istnieje jakakolwiek nadzieja.
— Doskonale! — rzekł pan Brownlow. — A ponieważ widzę na twarzach zebranych chęć zapytania, jak się to zdarzyło, że nie było mnie na miejscu, aby potwierdzić opowiadanie Oliwera, i że tak nagle opuściłem kraj — niech mi będzie wolno poprosić, aby nie zadawano mi pytań do czasu, kiedy uznam za celowe uprzedzić je i opowiedzieć swoją historię. Wierzcie mi, państwo, iż mam dobre powody, by o to prosić, inaczej bowiem mógłbym wzbudzić nadzieje, którym nigdy nie sądzono się ziścić, i w ten sposób zwiększyłbym tylko trudności i zawody, które i tak są już dość liczne. Chodźmy! Oznajmiono już, że kolacja podana, a mały Oliwer, który siedzi sam jeden w sąsiednim pokoju, myśli pewno, że sprzykrzyło nam się jego towarzystwo i że knujemy jakiś ponury spisek, aby wygnać go w szeroki świat.
To mówiąc stary pan podał ramię pani Maylie i poprowadził ją do jadalni. Za nim poszedł pan Losberne prowadząc Różę i naradę na razie przerwano.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
STARY ZNAJOMY OLIWERA, WYKAZUJĄCY ZDECYDOWANE OZNAKI GENIUSZU, STAJE SIĘ ZNAKOMITĄ OSOBISTOŚCIĄ W STOLICY
Tej samej nocy, kiedy Nancy uśpiwszy pana Sikesa pośpieszyła do Róży Maylie, by wypełnić misję, którą sama sobie narzuciła, wielkim traktem północnym zbliżały się ku Londynowi dwie osoby, na które wypada nam teraz koniecznie zwrócić nieco uwagi w niniejszym opowiadaniu.
Byli to mężczyzna i kobieta — albo lepiej byłoby ich określić jako istoty płci męskiej i żeńskiej. On był bowiem jednym z tych długorękich i długonogich, niezgrabnych, kościstych osobników, którym trudno jest przypisać jakiś konkretny wiek; gdy są jeszcze chłopcami, wyglądają na niewyrośniętych mężczyzn, a gdy są już prawie mężczyznami — na nadmiernie wyrośniętych chłopców. Kobieta była młoda, lecz krzepka i wytrzymała; musiała być taką, jeśli mogła unieść ciężki i wielki tobół przytroczony na jej plecach. Towarzysz jej nie był objuczony zbyt wielkim bagażem: niósł bowiem tylko na ramieniu kij, na którego końcu dyndała mała paczuszka owinięta w zwykłą chustkę do nosa i najwyraźniej nader lekka. Okoliczność ta, w połączeniu z niezwykłą długością jego dolnych kończyn, pozwalała mu trzymać się z łatwością o jakieś pół tuzina kroków przed towarzyszką, do której odwracał się niekiedy z niecierpliwym ruchem głowy, jak gdyby wyrzucając jej marudztwo i nakłaniając do większego wysiłku.
Mozolnie posuwali się w ten sposób zakurzonym gościńcem, mało zwracając uwagi na otoczenie, chyba tylko wówczas, gdy ustępowali na bok, by zejść z drogi dyliżansom pocztowym mknącym od strony miasta. Przeszli na koniec pod arkadami Highgate i tam idący przodem podróżny przystanął i zawołał niecierpliwie na swoją towarzyszkę:
— Chodzie prędzej, chyba potrafisz? Ależ z ciebie leń, Karolka!
— To ciężki tobół, żebyś wiedział — odpowiedziała istota płci żeńskiej doganiając go, cała zadyszana ze zmęczenia.
— Ciężki! Co ty tu masz do gadania! A od czegóż ty jesteś? — odparł podróżny płci męskiej przekładając jednocześnie swój maleńki pakuneczek na drugie ramię. — O, widzisz, już znowu wypoczywasz. No, jeżeli to nie wystarcza, żeby człowieka wyprowadzić z cierpliwości, to nie wiem.
— Czy to jeszcze daleko? — spytała kobieta. Oparła się o nasyp biegnący wzdłuż drogi i podniosła oczy. Pot spływał jej po twarzy.
— Daleko? Tak jakbyś już była na miejscu — rzekł długonogi wędrowiec wskazując palcem przed siebie. — Popatrz. To są światła Londynu.
— To przynajmniej o dobre dwie mile stąd — rzekła kobieta z przygnębieniem w głosie.
— Mniejsza, czy dwie, czy dwadzieścia — rzekł Noe Claypole, on to był bowiem. — Ale wstawaj i ruszaj naprzód, bo inaczej cię kopnę. Ostrzegam cię.
Czerwony nos Noego zrobił się ze złości jeszcze czerwieńszy. Mówiąc to przeszedł przez drogę, jak gdyby gotów wprowadzić groźbę w czyn. Toteż kobieta wstała nie mówiąc nic więcej i powlokła się dalej obok niego.
— Gdzie chcesz zatrzymać się na noc, Noe? — spytała, gdy uszli już paręset jardów.
— Skądże niby mam wiedzieć — odburknął Noe, któremu marsz popsuł bardzo humor.
— Mam nadzieję, że gdzieś blisko — rzekła Karolka.
— Nie, nie blisko — odrzekł pan Claypole. — Mówię ci! Nie blisko. Nie wyobrażaj sobie nic podobnego.
— Dlaczego?
— Kiedy ci mówię, że nie zamierzam czegoś zrobić, to dosyć, i nie potrzeba żadnych dlaczego ani dlatego — odparł pan Claypole z godnością.
— No, nie masz czego się tak złościć — powiedziała jego towarzyszka.