Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Powiadam wam, że mrok w połączeniu z wiatrem i wodą uwolnił inne stwory, musimy - znaleźć bezpieczne miejsce.
Nie przekonała mnie, ale wiedziałem też, że żaden mój argument nie wywrze na niej wrażenia. A Kemoc nie zaprotestował. Szliśmy więc i deszcz smagał nas, jak tamten jeździec smagał grunt, na którym teraz widniały wielkie czarne smugi wypalonej roślinności i ziemi. Udało mi się przynajmniej nakłonić Kaththeę do skierowania się w tę stronę, w której zniknął tajemniczy wybawca.
Las nie był już tak gęsty. Pomyślałem, że natrafiliśmy na jakiś dawny szlak czy drogę, gdyż łatwiej nam się szło. Szlak ten zaprowadził nas nad rzekę. Kaththea miała zapewne chwilę jasnowidzenia, gdyż na środku przybierającej, chłostanej deszczem rzeki znajdowała się skalista wysepka. Z jednej jej strony sterczał stos naniesionych przez wodę drzew, a pagórek w środku tworzył naturalną wieżę strażniczą.
- Lepiej chodźmy tam, zanim poziom wody podniesie się jeszcze bardziej - odezwał się Kemoc.
Nie byłem pewny, czy nam się to uda, gdyż obciążały nas bagaże i broń. Kaththea oderwała się i już szła w bród przez płycizny. Tkwiła po pas w wodzie i walczyła z prądem, kiedy do niej dołączyliśmy. Sprzyjał nam fakt, że weszliśmy do rzeki ponad wąskim końcem wyspy, gdyż prąd zniósł nas właśnie w to miejsce, i wypełzliśmy z wody niewiele bardziej przemoczeni niż przedtem.
Natura utworzyła tu łatwą do obrony stanicę z osłoniętą skałami przestrzenią jako kwaterami i punktem obserwacyjnym w górze. Krótki zwiad udowodnił nam, że wyszliśmy na brzeg w jedynym nadającym się do tego miejscu. Wszędzie indziej skały nie dawały oparcia dla rąk i nóg, lecz tworzyły niewielkie klify sterczące ponad spienioną wodą. Gdyby rasti nas zaatakowały, musielibyśmy bronić tylko niewielkiego skrawka wyspy, więc pewnie nie mogłyby utworzyć złowrogiego kręgu.
- To jest wolne miejsce, nie skalane przez zło - powiedziała nam Kaththea. - Teraz je zapieczętuję, żeby takim pozostało. - Z tłumoczka z ziołami wyjęła łodygę illbany, zmiażdżyła ją w garści, a potem podniosła rękę do ust na przemian śpiewając i chuchając na to, co w niej trzymała. W końcu powędrowała opierając się na kolanach i łokciach i wcierając roślinną maź w skalną drogę, na którą wyszliśmy z wody. Później wróciła do nas i oparła się bezsilnie o kamień, jak po całym dniu ciężkiej pracy.
Nawałnica oddaliła się, ale woda w rzece nadal wrzała wokół naszego schronienia. Gwałtowna ulewa zmieniła się w mżawkę, która z czasem ustała.
Byłem pochłonięty myślami o jeźdźcu, który nas uratował. Kaththea oświadczyła, że nieznajomy posługiwał się właściwie Mocą, tyle że nie w taki sam sposób jak ona. Wprawdzie nie odpowiedział na próbę porozumienia się, ale nie musiało to oznaczać wrogości. Już sam fakt, że wyświadczył nam taką przysługę, świadczył o dobrej woli. Jak dotąd nie napotkaliśmy nikogo innego spośród rdzennych mieszkańców tej krainy. Chyba że zaliczylibyśmy do nich potwora z kamiennej pułapki i to, co zapewne kwaterowało w kamiennej stanicy nad rzeką.
Niewiele mogłem powiedzieć o wyglądzie naszego wybawcy, gdyż widziałem go tylko przelotnie w mroku i deszczu. Nie wątpiłem, że w przybliżeniu miał ludzką sylwetkę, że był dobrym jeźdźcem i że doskonale wiedział, jak rozgromić rasti. Poza tym nic o nim nie wiedziałem.
Jednakże widok konia w tym kraju dał mi do myślenia. Odkąd po raz pierwszy dosiadłem kucyka, mając zaledwie cztery lata, nigdy z własnej woli nie podróżowałem pieszo. Po tym, jak pozostawiliśmy torgiańczyki z tamtej strony gór, prześladowało mnie poczucie jakiejś straty. Teraz - gdyby w tym kraju były konie, im wcześniej je dostaniemy, tym lepiej dla nas! Podróżując konno nie musielibyśmy obawiać się rasti.
Jutro musimy zapolować, pójść tropem naszego wybawcy i dowiedzieć się, jacy ludzie zamieszkują te dzikie strony...