Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Jedyna to też ręka, która
za to proste pragnienie własnego szczęścia pogłaskała ją z powagą ojcowską. A słowa «głów-
ka», «rączka» wymawiał z namaszczeniem prawie pastorskim, jak gdyby błogosławiąc
wszystkim instynktom i zmysłom kobiety.”
Podjąwszy się na łokciach, opuściła nogi, przysiadła na kanapie i acz słów niebaczna, za-
słuchana jednak wciąż w ukajającą perorę tonu. Ujęła go ciepło za rękę, zmagając się przez
chwilę z nieodporem czy też musem, podjęła ją wreszcie do ust.
Przyjął to z flegmą nieomal, jak rzecz należną lub co najmniej taką, do której przywykł był
może wobec żony w pewnych chwilach owładania jej rozterką.
Cała w pokurcz przed nim schylona, przeniosła tę jego rękę sprzed ust do rozbolałego
czoła.
„Niewolnice roztropnych!” – przyniosła pamięć uparta i te słowa Leny. Nie wykrzesała z
nich jednak ani cienia odporności, a przeciwnie: świadome już dążenie do największego uci-
szenia duszy.
96
A jednak złudne to były ukoję: nurt sięgał głębiej i dał się ledwie po wierzchu ukołysać i
wygładzić usypiającym duszę kobiecą tonem męskiej rozwagi.
Bo oto ledwo drzwi się za nim zamknęły, rozjątrzona tyloma wrażeniami wyobraźnia wy-
rwała się z głębi i poniosła znów drogą natłoczonych obrazów w niepokój nowy.
Na mosiężnej tacy ponad jej głową grają blaski świecy i odciągają tam raz po raz spojrze-
nia lękliwe. W kryształowy dzban zanurzyło się odbicie płomyka, skrami światła błyszczy
czarka tuż obok. Zaś nad tacą, dzbanem i czarką wyziera łeb kukły czarny i białopołyskliwe
jej ślepia, przyczajone w ciszę nocną: te same, pamiętała, które onej chwili patrzały na jej
grzech.
Przebiegł ją wskroś ten wstrząs, ścinający wargi, a powracający za każdą chwilą tamtego
przypomnienia. W gwałtownym napływie wstrętu próbowała zerwać się z kanapy, ale sił nie
stało. Mimo że w swym zasłuchaniu w ciszę postanawiała nie oglądać się poza siebie, coś jej
przecie skręcało jakby szyję, zmuszając do obejrzenia się na ten graniasty łeb o szklistej czer-
ni, głuche ślepia wołu i wargi krwią odęte.
„Oto stoi on – bożek zastoju!” – przypominała znów słowa Leny.
I pomyślało jej się znów, że pod jego to spojrzeniem wypijał Woyda czarę swoją, by się
tam oto wnet potem zwalić – u tamtych drzwi.
Wzrok jej wbił się w to miejsce na dywanie, wplątał się w jakieś jego arabeski i nie mógł
się z nich wyrwać, trwodze samej na przekór.
A równocześnie odżywała w pamięci ta Woydy opowieść, powtarzana niedawno ustami
Leny: o życiu zaklętym w bezruch i fałsz, o serc kobiecych zakłamaniu urocznym. Słuchała
tego niby bajki na pół znanej o pięknej młodości zaklętej w szklaną trumnę: o tym, że gdy
serce kobiety zastygło, cały świat zamarł w bezruchu... Wyciągnęły się wtedy ręce po ten
ponętny owoc piękna, usta nazbyt prędko rozgryzły w nim robaka. Bo jakiż to osad został po
tym wszystkim z onej wyobraźni kobiet, która za życie im stała, piękno wysokie roi, a zło w
dopuszczeniach myśli wylęga potworne. Oto powracały do pamięci te diabły, co jak złośliwe
małpy powdrapywały się na wieżyce kościołów i wychylają zza każdej wnęki swe złe mordy,
by tam, gdzie wieża urywa się, nieba nie dosiągłszy, by tam właśnie...
Otrząsła się grozą.
„Nie sąż to kobiety?” – przyniósł dziwnie błysk przerażenia.
„Najczujniejsze, przeczuwające sumienia życia!” – odwróciła się myśl na wspak przypo-
mnieniem i tych słów Leny.
W zalęknieniu instynktów stawała przed nią właściwa tajemnica życia: zagadka samej sie-
bie.
I ogarnęła ją po raz trzeci już tutaj niesamowita trwoga przed złem zatajonym w myślach i
czuciach. Jakby za każdym słowem, śmiechem i porywem wśród tych ludzi, za każdym odde-
chem wśród nich zaczerpniętym przybywało tego niepokoju. Zaś to, co mówił baron – nie
przypominaż się to, mimo wszystko, mrowiem niepewności? nie wiedzież hardą żądzą szczę-
ścia w dymne kłęby na pół zrozumiałych wzgard i nienawiści dla tego szczęścia wrogów: