Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
WidzÄ™ niebo!
Sędzia Pearson zacisnął zęby i niepomny swoich lat, wątpliwości i słabości atakował nadal ścianę, dźgając i krusząc rozsypujący się tynk oraz przegniłe drewno z triumfalnym krzykiem.
Pierwszy strzał Duncana uderzył Ramonŕ w pierś jak cios boksera wagi ciężkiej. Rzucił go do tyłu, na drzwi frontowe. Spazm targnął jego ciałem jak marionetką. Powoli osunął się, usiadł jakby chciał odpocząć. Oczy miał utkwione w podwórko, lecz nie widział nic i zupełnie nie rozumiał, co się z nim stało. Nie rozumiał też, dlaczego nagle zniknęło uczucie zimna. I to była jego ostatnia myśl.
Drugi strzał Duncana trafił go, już martwego, prosto w twarz.
Gdy Duncan wystrzelił po raz drugi, Megan podniosła się i wbiła oszalały wzrok w ciało Ramonŕ Gutierreza, zbryzgane krwią i strzępami mózgu. Cofnęła się z krzykiem.
Duncan wyprostował się i oparł o mur.
Przez moment dookoła znowu zapanował spokój i cisza rozdzwoniła się w mroźnym poranku.
Czuł, że gardło ma zaciśnięte i suche. Widząc wahanie żony wykrzyknął przeraźliwie:
- Ruszaj! Ruszaj, Megan! Dalej! No już!
Przerzucił ciało przez mur, nieomal upuszczając karabin. Pochwycił go, i krzycząc wciąż: - Ruszaj! Ruszaj! Już! - rzucił się biegiem w jej kierunku.
Jego żona odwróciła się w jego stronę z obłędem w oczach. Zobaczyła, że gwałtownie gestykuluje w kierunku drzwi. Gdy ich oczy spotkały się na moment, dojrzał, że kiwnęła głową. Odwróciła się od ciała na ganku i wydała z siebie okrzyk ni to wściekłości, ni przerażenia.
Z bronią w ręku rzuciła się na schody i przeskakując ciało Ramonŕ, wpadła do środka.
- To oni! - wołała Olivia głosem, w którym z krzykiem mieszał się śmiech.
- Kto? - wrzeszczał Bill Lewis, chwytając karabin maszynowy.
- A jak myślisz? - Olivia odbezpieczyła broń. Kolbą roztrzaskała szybę w oknie. Zobaczyła Duncana biegnącego w kierunku domu.
- Ubezpieczaj schody! - wrzasnęła do Lewisa. Wahał się.
- No już, idioto, zanim podejdą bliżej. Skoczył do drzwi sypialni i zniknął w głębi domu.
Karen i Lauren zamarły słysząc strzały.
W ciszy, która nastąpiła obie jednocześnie poczuły jak zamęt w ich głowach przeradza się w paniczny strach, tak jak wtedy, gdy podczas deszczu na ulicy traci się panowanie nad samochodem wpadającym w poślizg.
- Och, mój Boże - wyszeptała Lauren. - Co tam się dzieje?
- Nie wiem - odpowiedziała Karen. - Nie wiem.
- Czy nic im się nie stało?
- Nie wiem.
- Co mamy robić?
- Nie wiem.
- Musimy coś zrobić!
- Co?
- Nie wiem!
Obie dziewczynki, walcząc ze łzami i paniką, pragnąc wybiec ze swej kryjówki, stały nadal bez ruchu, całe zesztywniałe z napięcia.
Wpadając do hallu Megan potknęła się i runęła jak długa. Przez moment nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale przekoziołkowała i znalazła się na klęczkach z pistoletem w wyciągniętej ręce. Błyskawicznie wycelowała, gotowa wystrzelić do byle hałasu, byle ruchu, do ducha lub do samego przerażenia. Słyszała swój oddech głośny, chrapliwy.
Skoczyła na obie nogi i skierowała się ku schodom, które wyrosły na wprost niej.
Na górze usłyszała czyjeś kroki, stukające po drewnianej podłodze. Rzuciła się w bok i przywarła do ściany patrząc się w tamtą stronę. Podniosła broń do strzału i wtedy zobaczyła twarz Billa Lewisa wychylającego się znad poręczy. Przez moment oboje zamarli bez ruchu, po czym Megan dostrzegła w jego dłoni pistolet. Wykrzyknęli jednocześnie coś niezrozumiałego, Megan wystrzeliła, po czym cofnęła się w drzwi saloniku. W tej samej chwili Bill Lewis otworzył ogień. Krótki moment wahania kosztował go jednak wiele - kule jedynie odbiły się po tynku i drewnie, wzniecając pył i drzazgi.
Jedna z nich wbiła się w jej przedramię. Megan krzyknęła, zatoczyła się patrząc na krew, przesiąkającą przez rękaw. Ostry, drewniany kolec wbił się przez materiał w skórę. Wyrwała go gwałtownie, krew trysnęła jej między palcami. Rzuciła się w przód, i z czterdziestkipiątki wymierzonej prosto przed siebie puściła dziką serię, czując jak pistolet szarpie ostro jej ręką. wiat na piętrze wydawał się cały eksplodować.
Kiedy kule stukały po suficie, Bill Lewis skoczył do tyłu zakrywając twarz przed nagłym atakiem. Zaczął strzelać na oślep raz za razem, przeszywając powietrze ołowiem.
W sypialni Olivia obserwowała z jakimś dziwnym spokojem Duncana, który pędził w stronę domu. Biegł prosto, nawet nie usiłując lawirować, kierując się do drzwi frontowych. Wydawało się jej, że poruszał się w zwolnionym tempie, jak w kinie, była wręcz zdziwiona, że w ogóle się tam dostał. Nie przypuszczałam, że cię stać na to, matematyk, pomyślała. Nigdy bym się nie spodziewała. A teraz dostaniesz za swoje. Czuła, że rośnie w niej ogromny bąbel wściekłości, porażając jak prądem elektrycznym ręce, nogi, serce. Czuła, że jej palce zaciskają się na spuście. Wywrzaskując przekleństwa puściła serię z automatu.
- Zdychaj! - ryknęła.
To słowo nabrało jakiegoś zwierzęcego z głębi trzewi pogłosu. Broń w jej rękach wydawała się żyć własnym życiem, rozpalona wściekłością i szaleństwem, szarpiąc się i skacząc w jej rękach, przeszkadzając w dokładnym wymierzeniu.
Starała się trafić w zbliżającą się postać. Duncan biegł z jedną ręką uniesioną nad głową, jakby osłaniając się od pocisków. Przez dym widziała, jak kule podnoszą obłoczki kurzu wokół Duncana. Gorący kwaśny zapach kordytu wypełnił jej nozdrza.