Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Człowiek w kokpicie zmienił się w suchą jak pieprz mumię w skórzanej kamizelce i lotniczym hełmie. Nie miał warg i szczerzył zęby w ostatnim grymasie rozpaczy. Niegdyś grubymi jak parówki palcami, które teraz były tylko obciągniętymi skórą kośćmi, ściskał stery. Czaszkę miał wgniecioną w miejscu, gdzie uderzyła o owiewkę, i Roland odgadł, że zielonkawoszare łuski pokrywające lewy bok twarzy były zaschniętą pozostałością tkanki mózgowej. Nieboszczyk odchylił głowę do tyłu, jakby, umierając, był przekonany, że wkrótce znów ujarzmi niebo. Ocalałe skrzydło samolotu wciąż sterczało z otaczającej go trawy. Na burcie widniał wyblakły znak, który przedstawiał zaciśniętą pięść trzymającą błyskawicę.
- Wygląda na to, że Ciotka Talitha się pomyliła, a albinos miał rację - powiedziała Susannah. - To musi być David Quick, książę rabusiów. Spójrz, Rolandzie, jaki jest wielki. Chyba musieli go oliwić, żeby wszedł do kokpitu!
Roland skinął głową. Skwar i upływ czasu zmieniły uwięzionego w mechanicznym ptaku trupa w obleczony wyschniętą skórą szkielet, ale wciąż widać było, że miał szerokie bary i wielką głowę.
- I tak upadł lord Perth - powiedział - z gromowym hukiem, który wstrząsnął całą okolicą.
Jake posłał mu pytające spojrzenie.
- To ze starego poematu. Lord Perth był olbrzymem, który wyruszył na wojnę z tysiącem zbrojnych, lecz jeszcze nie zdołał opuścić swojej ziemi, gdy jakiś chłopczyk rzucił w niego kamieniem i trafił w kolano. Lord potknął się i upadł pod ciężarem swej zbroi, łamiąc sobie przy tym kark.
- To coś w rodzaju naszej opowieści o Dawidzie i Goliacie - zauważył Jake.
- Nie było pożaru - rzekł Eddie. - Założę się, że skończyła mu się benzyna i próbował lądować awaryjnie na drodze. Może był rabusiem i barbarzyńcą, ale miał jaja.
Roland pokiwał głową, a potem spojrzał na Jake’a.
- Dasz sobie z tym radę?
- Tak. Może ruszyłoby mnie, gdyby facet był... no, wiecie... miękki. - Jake oderwał oczy od trupa w samolocie i popatrzył w kierunku miasta. Lud było już znacznie bliższe i lepiej widoczne, a chociaż widzieli wiele wybitych okien, chłopiec tak samo jak Eddie nie wyzbył się nadziei, że znajdą tam jakąś pomoc. - Założę się, że po jego śmierci miasto zaczęło podupadać.
- I pewnie wygrałbyś ten zakład - mruknął Roland.
- Wiecie co? - Jake znów oglądał samolot. - Ludzie, którzy zbudowali to miasto, być może konstruowali swoje samoloty, ale jestem pewien, że to jest jeden z naszych. W piątej klasie napisałem do szkolnej gazetki artykuł o walkach powietrznych i chyba poznaję ten model. Rolandzie, mogę obejrzeć go z bliska?
Roland skinął głową.
- Pójdę z tobą.
Razem poszli do samolotu przez wysoką trawę, która ze świstem ocierała im się o spodnie.
- Patrz - powiedział Jake. - Widzisz ten karabin maszynowy pod skrzydłem? To niemiecka broń chłodzona powietrzem, a ta maszyna to samolot Focke-Wulf sprzed drugiej wojny światowej. Jestem tego pewien. Co on tu robi?
- Samoloty często znikają - rzekł Eddie. - Na przykład w Trójkącie Bermudzkim. To takie miejsce nad jednym z naszych oceanów, Rolandzie. Mówią, że jest nawiedzone. Być może to wielkie drzwi między naszymi światami, prawie cały czas stojące otworem. - Eddie przygarbił się i dodał, kiepsko naśladując Roda Serlinga: - Zapnijcie pasy i przygotujcie się na turbulencje. Wpadamy w strefę Rolanda!
Jake i Roland, stojący teraz pod zachowanym skrzydłem samolotu, nie zwracali na niego uwagi.
- Podnieś mnie, Rolandzie.
Rewolwerowiec pokręcił głową.
- To skrzydło wygląda solidnie, ale nie jest solidne. Wrak leży tu od dawna, Jake. Spadniesz.
- Podsadź mnie.
- Ja to zrobię, Rolandzie - rzucił Eddie.
Rewolwerowiec przez moment spoglądał na jego wyciągniętą rękę, po czym wzruszył ramionami i splótł dłonie.
- Pomogę mu. On jest lekki.
Jake zrzucił z nóg mokasyny i stanął na splecionych dłoniach Rolanda. Ej zaczął warczeć, nie wiadomo, czy z podniecenia, czy przestrachu.