Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Potem jużem i w sklepie pomagał, i cenę towarów połapał, jak się który płaci;
sam też co sprzedać i jako trzeba zapisać umiałem, do czego mi nie tyle pan Heliasz, bo nig-
dy czasu po temu nie miał, co mendyczek Urbanek pomógł, bo ten, bywało, w alkierzyku do
poźnej nocy ze mną siedzi, a sprawniej pisać i rachować mnie uczy.
Pan Heliasz wszystko wiedział o mnie, bom mu się ze wszystkiego wyspowiadać musiał,
tylko o Semenie, o Żydzie Kara-Mordachu i o owym żelaznym olsterku zamilczałem, bom
się zawsze pod przysięgą być uważał. Znał też pan Heliasz żałośną historię mego ojca, o któ-
rym ja ani chwili zapomnieć nie mogłem, zawsze się jeszcze spodziewając, że powróci, albo
że żyjącego gdzie w pogańskiej niewoli odnajdę i wykupię. Chodził nawet ze mną mendy-
czek kilka razy do pana Krzysztofa Serebkowicza, aby się wywiedzieć, co się stało z ową
karawaną, z którą mój ojciec do Turek pojechał, ale pana Krzysztofa nie było we Lwowie, bo
jako «królewski posłaniec» właśnie do Stambułu był pojechał i nieprędko miał wrócić, a jego
sprawca tylko żałości mi dodał, «bo – mówi – jakoż twego ojca odszukać, kiedy tę karawanę
w górach rodopskich, czyli jak tameczni Bułgarowie mówią, na Despotowej Pianinie, zbójcy
zahamowali; towar zabrali, a kto nie uciekł, tego na galery tureckie sprzedali».
43
A jam przecież nadziei nie tracił i tegom sobie z głowy wybić nie dał, że sam do Turek
pojadę i ojca odszukam. We Lwowie tylem się nasłuchał o ludziach, co połowę żywota swe-
go stracili w jasyrze u pogan, a przecie wrócili, a nawet mi takich żywych pokazywano; ty-
lem ja tu widział kupców, co poza morza i poza góry za handlem jeździli, a zdrowo ich Pan
Bóg do dom przywodził, tyle Turków towarami swoimi tu na samym rynku lwowskim kup-
czyło, że co mi się jeszcze niedawno zdało rzeczą niepodobną a prawie że cudowną, tego
teraz śmiałym sercem byłbym się podjął; aby tylko Bóg zdarzył jaką taką okazję i abym tylko
jakiegoś grosza się dorobił.
Kto jeno bywał w Turczech, a jam go znał, tom go o ludzi, o drogi i obyczaje tamtejsze
wypytywał, z barysznikami i tłumaczami miejskimi aby mówił, pana Heliasza błagałem, bo
oni o każdym wiedzieli, co z tureckich krajów do Lwowa przyjechał albo tam się wybierał;
jakem tylko miał wolną chwilę, tom między Ormiany biegał i pytał, i nasłuchiwał, czy jaka
karawana nie przyszła i czy jaka nie odchodzi, że mnie już we Lwowie znano z tego, a nieje-
den to albo wyśmiał, albo ofuknął.
Pan Heliasz o tym nieraz z panem Jaroszem mówił, a luboć obaj te zamysły moje uważali
za porywczość młodego serca, przecie tak mi się zdało, jakoby w duszy chwalili, że się tak
rwę do tego, w czym poczciwość synowska była, a nie jeno ciekawość dalekiego świata. Ale
owo jednego dnia, kiedyśmy w indermachu towary przebierali, pan Dominik cale niespo-
dzianie rzecze do mnie:
– Hanusz, dopieroż ty mi zazdrościć będziesz, jak się dowiesz! Podsłuchałem, że mnie
wysłać chce pan po towar do Turek, nie wiem tylko, czy jeszcze tego roku, czy na przyszłą
wiosnę.
Ja aż skoczę do niego, całuję go w rękę i wołam:
– Panie Dominiku, macie brać czeladnika jakiego, weźcież mnie z sobą!
– Ja bym cię rad wziął zamiast innego czeladnika – mówi pan Dominik – bo bez czeladni-
ka pan Jarosz pewnie mnie nie wyprawi, ale to nie na mnie zależy, a nawet i mówić mi się
tobie o tym nie godziło. Myśl ty o sobie, ale żem ci ja co powiadał, ani słówkiem tego nie
okaż, bobym pana rozgniewał. Alem ja słyszał także, że pan Zachnowicz wybiera się nieba-
wem do Turek; ale tylko do Dobrucza po konie, a pewno w tej karawanie pojedzie, co ją pan
Harbarasz ma prowadzić.
Jużem i roboty dobrze dokonać nie mógł, tak mi te słowa pana Dominika w głowie
wszystko przewróciły, żem się ciągle w towarze mylił i jak ślepy między pudłami i miechami
rękami macał. Kiedyśmy skończyli, przywołał mnie pan Heliasz do kantoru, gdzie i sam pan
Jarosz był, a kiedym wszedł, wziął mnie za rękę, podprowadził do pultynka i na ścianę uka-
zał. Patrzę, a tu koło tej skarbonki Urbankowej przybita już druga, taka sama, a na niej czy-
tam napis:
HANUSZOWI
DO TUREK
Mnie się aż łzy puściły z oczu z wielkiej wdzięczności, przypadłem też najpierw do pana
Spytka, a potem do pana Heliasza i ręce obudwom ucałowałem, a ciężko mi przenieść na
sobie było, aby im zaraz także do nóg nie upaść i nie prosić, żeby mnie z panem Dominikiem
jechać pozwolili, i byłbym tak pewno był zrobił, gdybym był panu Dominikowi nie obiecał,
że mu sekretu dochowam. Kiedy tak dziękuję, pan Spytek rzecze:
– Trzeba tobie sprawić odzienie przystojniejsze, bo chodzisz tyle co nie obdarty. Panie