Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kierkegaard
Jak odróżnić dobre życie od złego, zmarnowanego? Jean przypomniała sobie zmianową w fabryce jadeitów w Chinach, którą spytano, jak odróżnić dobry jadeit od złego. Przez tłumacza, i przez zepsuty megafon, przyszła odpowiedź: - „Patrzymy na jadeit i w ten sposób oceniamy jego jakość.” - Dziś odpowiedź ta nie wydawała się jej już tak wymijająca.
Jean często się w swym życiu zastanawiała, jak to będzie na starość. Gdy miała pięćdziesiąt lat, lecz czuła się jak trzydziestolatka, usłyszała w radiu wypowiedź gerontologa. - Włóż sobie watę do uszu i kamyczki do butów, naciągnij gumowe rękawiczki, posmaruj okulary wazeliną i oto masz: starość błyskawiczna.
Był to dobry sprawdzian, lecz obarczony jednym błędem. Człowiek nie starzeje się błyskawicznie, nie ma wyrazistych wspomnień dla porównania. A gdy spojrzała wstecz na ostatnie czterdzieści ze swych stu lat, starość nie sprowadzała się do osłabienia zmysłów. Zestarzała się najpierw nie w swoich własnych oczach, lecz w oczach innych, a dopiero potem, powoli, pogodziła się z ich opinią. Mogła chodzić równie dużo, jak dawniej, tyle że ludzie nie oczekiwali tego po niej, wobec czego upór wydawał się daremny.
Po sześćdziesiątce nadal czuła się młodą kobietą; po osiemdziesiątce czuła się jak kobieta w średnim wieku, u której coś szwankuje; gdy dobijała do setki, nie interesowało jej już, czy czuje się młodsza od swego wieku metrykalnego - nie widziała sensu. Sprawiało jej ulgę, że nie jest przykuta do łóżka, na co byłaby może skazana w dawnych czasach, jednak z reguły traktowała postępy medycyny, które nastąpiły za jej życia, jako coś naturalnego. Żyła coraz bardziej we wnętrzu swej głowy, gdzie jej się podobało. Wspomnienia, było ich zdecydowanie za dużo, przewalały się po niebie jak irlandzka pogoda. Jej stopy rokrocznie zdawały się bardziej oddalone od dłoni; upuszczała przedmioty, trochę utykała, miała lęki. Przede wszystkim jednak dostrzegła przewrotny paradoks starości: choć pozornie wszystko zajmuje jej więcej czasu, ten zdaje się płynąć coraz szybciej.
Mając osiemdziesiąt siedem lat, Jean zaczęła palić. Medycyna nareszcie udzieliła papierosom błogosławieństwa. Po kolacji Jean zapalała jednego, zamykała oczy i delektowała się jakimś smakowitym wspomnieniem z ubiegłego stulecia. Jej ulubionym gatunkiem były Numery, z początku podzielone kropkowanymi liniami na osiemnaście uśrednionych jednostek tytoniowych. UJT-y były ponumerowane od jednego do osiemnastu, dzięki czemu ludzie wiedzieli, jaką część papierosa już wypalili. Jednak po kilku latach, w sezonie ogórkowym, gdy lobby komputerowe miało problemy ze znalezieniem tematów do sondaży opinii publicznej, doszło do zaciekłej debaty (zdaniem producenta rozjątrzonej przez konkurencję), czy numerowanie Numerów nie jest przykładem paternalizmu i ucisku. Wreszcie w wyniku sondażu, który objął 8 procent ludności kraju, jak również kilku nieprzyjemnych incydentów (samochód dyrektora ds. sprzedaży został pomalowany w kropkowane linie i podzielony na osiemnaście części od maski po bagażnik), producenci zrezygnowali z numerowania Numerów.
Mimo to Jean automatycznie zakładała, że papieros składa się z osiemnastu dymków. Sześć, sześć i sześć - po każdych sześciu zaciągnięciach zawsze odkładała papierosa. Pierwsze sześć napełniało ją nagłą rozkoszą; był to przypływ nowego życia. Kolejne sześć zaciągnięć było mniej aktywnych, miało za zadanie utrzymać ją na poziomie, który w swej zapalczywości bez kłopotu osiągnęła. Przy ostatnich sześciu wpadała w popłoch, patrzyła jak ogień tli się coraz bliżej jej palców, czasem próbowała z sześciu zrobić siedem. Nie pomagało.
Lubiła też siedzieć na słońcu. Być może, pomyślała, ma to coś wspólnego ze skórą: gdy staje się twarda i plamista jak u gada, człowiek nabiera zwyczajów jaszczurki. Czasami zakładała jakieś stare białe rękawiczki, żeby nie widzieć swych dłoni.
- Swędzi cię skóra? - pytał Gregory.
- Nie, tylko nie chcę mieć tych sękatych gałązek przed oczyma.
Gregory, który dobijał sześćdziesiątki, nadal miał okrągłą, łagodną buzię, którą Jean pamiętała z czasów wspólnych podróży, a niekiedy jakiś nagły, intensywny wyraz jego oczu przywoływał u niej obrazy rzeczy, na które kiedyś spoglądał: tęczową flotę wojenną jego samolotów, komputerowe szachy, jego mdłe dziewczyny. Teraz już tylko we wspomnieniach mógł być młody. Zdała sobie sprawę, że jest matką starego człowieka. Włosy miał zupełnie siwe. Okrągłe, złote okulary robiły wrażenie przedpotopowych, a z jego powściągliwych, nieco pociesznych manier coraz silniej przebijał starczy pedantyzm. Dwa razy w tygodniu Gregory chodził do pracy; grał z KOZ /Komputer Ogólnego Zastosowania/, siedział w swym pokoju i słuchał jazzu. Czasem miała wrażenie, jakby nad jego życiem zaległa kiedyś poranna mgła i nigdy się nie podniosła.
Jean nie miała już ochoty przeglądać się w lustrze. Nie dlatego, że nie chciała zranić swej próżności, lecz z braku zainteresowania. Kolejne rozstępy skóry po jakimś czasie przestają być nowością. Siwe włosy miała spięte w luźny kok; nie myła ich od kilku lat, toteż nabrały żółtej patyny. Jakie to dziwne, pomyślała: w dzieciństwie miałam słomiane włosy; teraz, w powtórnym dzieciństwie, znów są żółte, choć tylko z pozoru. Skurczyła się o parę cali w stosunku do swego dojrzałego wzrostu, zgarbiła nieco, a chodząc po domu, opierała się na meblach. Już dawno przestała śledzić wydarzenia publiczne; jej charakter wydawał się mniej istotny niż kiedyś; błękit oczu uległ transformacji w mleczną szarość porannego nieba, które jeszcze się waha. Tak jakby w butli z tlenem powstał niewielki wyciek: wszystko stawało się powolniejsze i bardziej ogólne. Z tą różnicą, że o tym wiedziała, więc nie mogła podzielać bezwiednej radości tych dawno umarłych lotników, którzy brnąc ku słońcu, parodiowali starość.