Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ale krótko. Nie dla mnie biznes. Tam zawsze jakieś afery, przewałki, każdy każdemu na ręce patrzył. Jak jest duży pieniądz i można go stracić, to nie ma zmiłuj się, brat brata sprzeda za parę papierów. Wycofałem się z tego interesu. Wolałem ferajnę ze swojej dzielnicy. Chłopaczyny obdarte i obdziargane, ale przynajmniej honorne. Złodziej powiedział, złodziej zrobił. Czułem się pewniej, wiadomo komu można było ufać, a komu lepiej nie. Pewnie, było i frajerstwo, ale oni nie mieli nic do gadania. Dzielnicą rządziły sztywne chłopaki. Jakoś szło. Były drobiazgi, jakiś bejc, jakiś kiosk, jakiś sklep w nocy, jak suszyło, a z forsą było cieniutko. Czasami ktoś nadał coś większego, jakiś kwadrat albo willę. Mnie się farciło. Na gorącym mnie nikt nie przypalił, a wspólasów miałem też niegłupich.
Czasami było też do śmiechu. Pamiętam taką jedną aferę, z której przez miesiąc całe osiedle się chachało. Dwu koleżków, może mieli po szesnaście lat, skasowało brykę, fiata kombi. Pojeździli trochę w nocy po mieście i przyczaszkowali, że dobrze tą bryczką zrobić jakoś skok. Zajechali do jednego z nich, wzięli z piwnicy łom, brechę i dalej na miasto. Spodobał im się sklep z futrami. Wzięli go od tylca. Pięć minut i ukręcili kłody od zaplecza, wyłamali drzwi i wskoczyli do środka. Zobaczyli szafę pancerną, taki sejf wpuszczony w podłogę. Podjarali się strasznie, że nic tylko ta szafa. Na futra i skóry nawet nie spojrzeli. Pewnie myśleli, że za dużo zachodu z takim towarem, trzeba szukać pasera, sprzedawać, cały młyn. A kasa to kasa, wiadomo, żywa gotówka. Przez pół nocy kuli beton dookoła sejfu, wyrywali z korzeniami, w końcu wyrwali. Ale kurwa jej mać szafa ważyła ze dwieście kilo. Następną godzinę taskali ją do fiata. Bryka aż jęknęła, jak rzucili ten złom z tyłu. Prawie na sygnale, zadowoleni jak dzieciaki po pierwszej komunii, polecieli z tym koksem do piwnicy tego kolesia od narzędzi. Znowu z godzinę im zeszło, zanim spuścili mebel po schodach. Fiata odstawili ulicę dalej, tak im się spieszyło do prucia. Cały dzień nie jedli, nie pili, tylko bebeszyli ten sejf. Wieczorem skończyli. W środku było pięćset złotych drobnymi, pół flaszki wódki i kilo jakichś kwitów.
Dostali poprawczak do pełnoletności. Zakład im dobrze zrobił. Myślę, że wyrośli na dobrych złodziei. Zawzięte chłopaki. Tak, zakład wyleczy ich ze złudzeń. Mnie też wyleczył. Jak wyszedłem, to wiedziałem, że będę kradł, a jakieś tam radiowozy, przesłuchania, komendy latają mi osiemdziesiątką dookoła kutasa. Po trzech latach zakładu człowiek przestaje być strachliwy. Zakład to podstawówka dla złodziei. I to podstawówka na wysokim poziomie. Słyszałeś, małolat, nawet w gazetach o tym pisali, o tych dwu chłopaczkach, co zrywali się z zakładu i przy okazji załatwili klawisza. Jakiś pismak biadolił, że to zezwierzęcenie, że takich to trzeba odpowiednio, wiesz, co miał na myśli ten skurwiel. A ja bym tych palantów z gazet i telewizji, tych uczciwych obywatelskich palantów zamknął w jakimś ostrym zakładzie na miesiąc, tylko na miesiąc. Jestem ciekaw, kogo wtedy chcieliby wieszać. A zresztą nie wiem. Taki obywatelski obywatel zawsze jest obywatelski i nawet w zakładzie czy kryminale by się urządził odpowiednio. Zostałby taki naczelnym kapusiem naczelnika i żaden klawisz by go nie ruszył. Wiesz, jak jest, małolat. Widzisz, jak jest w kryminale, jacy są klawisze. W zakładzie są gorsi. Tam siedzą prawie dzieci. Z piętnastoletnim dzieciakiem mogą zrobić wszystko. Co ci zresztą będę nawijał, zapytaj jakiegoś zakładowca, dla mnie to już historia.
Na wolności pobujałem się tak akurat w sam raz. Dzielnicowy łaził za mną i pierdolił, że jak nie pójdę do jakiejś roboty, to on coś na mnie znajdzie. Jakby się uparł, toby pewnie znalazł. Poszedłem do roboty. Co miałem robić? Ładować się na minę? Gdzie poszedłem? Do kotłowni, małolat, do kotłowni. Za pomocnika palacza w takim dużym szpitalu. To nie była zła robota. Ciepło i przytulnie. Palaczem był taki jeden stary złodziej, co połowę życia spędził w kryminale, a drugą przy piecach we wszystkich kotłowniach w mieście. Z palaczami zawsze tak jest. W kryminale, jak już robią jakiś kurs zawodowy, to najczęściej kurs palacza. Nawet tutaj. Słyszałeś, jak wczoraj gadali przez betoniarnię. Będzie kurs palacza co.
No i robiłem za diabła. Czasem wrzuciłem do pieca parę łopat. Czasem przywiozłem parę taczek, a przez resztę czasu miałem czas wolny. Zajęcia własne, małolat. W nocy to se spałem na waciakach, a w dzień przeważnie żłopałem gorzałę z palaczem. A co niby miałem robić? Języków się uczyć? Piliśmy wódkę i graliśmy w tysiąca. Czasem przychodził hydraulik, a czasem konserwator. Czasem przychodziła kucharka. Stara lampucera, z pięćdziesiątkę musiała mieć. Palacz wysyłał mnie wtedy na świeży luft i piłował ją na kupie koksu za piecem, aż fajery podskakiwały.