Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dojechali aż do krawędzi otwartej przestrzeni, którą Zamek Smythe, jak wszystkie zamki, utrzymywał ze względów obronnych wokół swych murów. Wyglądając spoza zasłony liści Jim ujrzał grupę stu lub niewielu mniej uzbrojonych ludzi o dość prostackim wyglądzie. Stłoczeni byli w bezładną gromadę pod główną bramą zamku i najwyraźniej dowodził nimi wielki, czarnobrody osobnik.
Zamek Smythe był szczelnie zamknięty - to znaczy tak szczelnie, jak tylko dawało się go zamknąć. Fosa na pół wyschła, najwidoczniej nie było też czasu, by opuścić kratę, albo też mechanizm, który pozwalał ją opuszczać, nie działał. Zresztą metalowa krata, która powinna ochraniać parę ciężkich wierzei, przerdzewiała do stanu, w którym stawiałaby niewielki opór zdecydowanemu atakowi.
Same wrota były jednak zamknięte na głucho i wyglądały na wystarczająco potężne, by stawić znaczny opór. Ale w tej właśnie chwili Jim dostrzegł powód, dla którego zgraja atakujących nie szturmowała murów zamku. Zrąbali oni wielkie drzewo i zaciągnęli je przed wrota; teraz zajęci byli ociosywaniem ostatnich gałęzi, by uformować prowizoryczny taran.
- Jak sądzisz, dokąd udał się sir Brian i ten jego zbrojny? - spytał Jim Theolufa.
Zbrojny stał obok niego przyglądając się zza tej samej osłony liści widokowi przed nimi. Jim instynktownie zniżył głos. Byli właściwie dość daleko i tamci nie mogli ich słyszeć, ale był to ten rodzaj sytuacji, w którym zniżenie głosu zdawało się nieodzowne.
- Mam nadzieję, że ci ludzie nie złapali ich dwóch... - powiedział Jim.
- Bądź o to spokojny, Jamesie - tuż za nim odezwał się chrapliwy głos. - Są w lesie, jak wy, po drugiej stronie zamku i obserwują.
Jim odwrócił się i ujrzał Aragha, angielskiego wilka.
Aragh, jak zwykle, mimo swoich rozmiarów, pojawił się za nimi bezszelestnie. Stał na czterech łapach, z otwartą paszczą i wywieszonym językiem, uśmiechając się do Jima.
- Araghu - powiedział Jim radośnie i trochę głośniej - cieszę się, że cię widzę!
- Dlaczego? - spytał wilk. - Spodziewałeś się, że ci pomogę?
Ponieważ była to dokładnie pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, Jim zaniemówił na chwilę.
- Bo nie pomogę tobie - dodał Aragh. - Jestem tu, by pomóc szlachetnemu Brianowi. On także jest mym przyjacielem, tak samo jak ty, od czasu gdy byliśmy Towarzyszami pod Twierdzą Loathly. Myślałeś, że opuszczę przyjaciela?
- Oczywiście, że tak nie myślałem - odparł Jim. - Chciałem tylko wyrazić, że tak ogólnie cieszę się, że cię widzę.
- Ogólnie czy szczególnie jestem tu - uciął wilk. - Sporo tam obcych, nieprawdaż?
I znów z wywieszonym jęzorem uśmiechnął się szeroko do Jima.
- Araghu - niecierpliwie powiedział Jim - umiesz poruszać się szybciej i ciszej niż ktokolwiek z nas, a poza tym wiesz, gdzie w tej chwili jest sir Brian i jego człowiek. Może poszedłbyś i sprowadził ich do nas, żebyśmy mogli razem poczynić plany?
- Nie ma potrzeby - odrzekł wilk. - Już są w drodze tutaj, bo powiedziałem im jakiś czas temu, że nadchodzicie. Każdy oprócz takich jak wy, ludzi, słyszałby was i te wasze wielkie konie, przedzierających się z trzaskiem przez krzaki dziesięć minut temu. Mówiłem prawdę wtedy, kiedy ty i Gorbash byliście razem w jego ciele, gdy przygadałem mu, że jest trochę nierozgarnięty. Ale przynajmniej jego uszy usłyszałyby, jak nadchodzicie, a jego nos was wywąchał na długo, zanimbyście tu dotarli. Nie żeby jakikolwiek smok mógł równać się z wilkiem w sprawach nosa i uszu, ale przynajmniej u niego nadawały się do czegoś. Wy, ludzie, macie tylko oczy. Albo tylko tego używacie. Ale wracając do twojego pytania, sir Brian z tym człowiekiem powinni być tu lada chwila.
Rzeczywiście, w chwilę później pojawił się rycerz i jego zbrojny, ten ostatni prowadził swojego konia i konia swego pana.
- Jamesie! - powiedział Brian podszedłszy do Jima. - Dobrze, że jesteś. Ilu ludzi wziąłeś ze sobą?