Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nam zawsze powiadano, że po-
winnyśmy jak najładniej ubierać się i jak najładniej wyglądać, aby móc jak najwięcej podobać
się i jak najświetniej wyjść za mąż. Myślę, że zapomniano o nauczeniu nas jednej rzeczy, to
jest, co mamy czynić w porze, kiedy nie ma gości i toaleta skończona, albo jeszcze w razie,
gdybyśmy za mąż nie wyszły...
– Otóż to – rzekłam. – Mój ojciec powiadał zawsze, iż bardzo szczęśliwie jest, jeśli kobieta
wyjdzie za mąż, bo w rodzinnym życiu najprędzej znaleźć zdoła szczęście dla siebie i spo-
sobność stania się miłą i pożyteczną drugim; ale że przecie łatwo zdarzyć się może, iż za mąż
nie pójdzie, albo zobaczy się w potrzebie utrzymywania własną pracą ubogiej rodziny; wtedy,
86
jeżeli nie posiada stosownych do pracowania uzdolnień, musi koniecznie być bardzo nie-
szczęśliwą.
– To prawda – westchnęła Emilka – twój ojciec miał wielką słuszność, mówiąc to wszyst-
ko, ale powiedz mi, czy dla mnie nie jest jeszcze za późno, abym mogła nauczyć się czego-
kolwiek i zrobić z siebie coś więcej jak taką niezdolną istotę, jaką dziś jestem?
– Kochana Emilko – rzekłam – nie mogę ci lepszej dać odpowiedzi, jak powtarzając słowa
mego ojca, o których tylko co mówiłam: „Zbieraj wszystkie twe siły i ufnie patrz w przy-
szłość mówiąc sobie: trzeba, aby było lepiej”.
Błękitne oczy Emilki po raz pierwszy zapewne od dni wielu zaświeciły radością.
– Szczęśliwa myśl przychodzi mi do głowy! – zawołała. – Zostaniesz nauczycielką, Wa-
cławo, a więc pomagać ci będę: wszakże umiem mówić po francusku i grać na fortepianie!
Mimo woli uśmiechnęłam się z naiwności biednej mojej towarzyszki.
– To wprawdzie niezupełnie wystarcza, aby zostać nauczycielką w tym znaczeniu, w jakim
rozumieć ten zawód należycie nauczył mię mój ojciec – odparłam – wszakże nie trać ufności i
odwagi, bo i to jest materiał, z którego może coś zda się zrobić.
Emilka wydawała się trochę zdziwioną.
– Kochana Waciu – rzekła po chwili namysłu – i jakichże więcej wiadomości potrzeba,
aby móc zostać nauczycielką? Moje guwernantki nie umiały nic więcej nad to, co ja dziś
umiem. Jeżeli oprócz znajomości muzyki i francuskiego języka idzie jeszcze o język niemiec-
ki i angielski, to i te nie są mi zupełnie obce...
Zatrzymała się i z niepokojem patrzyła na mnie: po chwili dodała ciszej i z rodzajem nie-
śmiałości:
– Przecie zawsze ja i Zenia byłyśmy uważane za dobrze wychowane panny...
– I byłyście takimi – odrzekłam – ale tylko w tym znaczeniu, jakie wyrazowi temu nadaje
ten świat, śród którego urodziłyście się i wzrosły, a wcale nie w powszechnym i prawdziwym.
Nie wiesz może o tym, dobra moja Emilko, że dla młodej panny, która nazywa się w świecie
dobrze, świetnie nawet wychowaną, mnóstwo prawdziwie pięknych i pożytecznych rzeczy
nie znajduje się wcale, że wiedza istotna i prawdziwie wzmacniająca umysł człowieka jest jej
tak obcą, jak gdyby nigdy jeszcze nie zawitała na kulę ziemską. Odrobina płytkich i błysko-
tliwych wiadomości, jakie otrzymuje panna dobrze wychowana, z trudnością wystarcza dla
niej samej na pokarm serca i umysłu, a na podporę życia nawet nigdy prawie nie wystarcza.
Jakże więc ta, która sama nie posiada pokarmu i podpory, może podjąć się i udzielać ich dru-
gim. A zawód nauczycielki, moja droga, nie jest niczym innym, jak tylko podawaniem młod-
szym istotom pokarmu dla serca i umysłu i podpory dla całego ich życia.
Emilka spuściła głowę i łzy zakręciły się w jej oczach.
– Więc jestem do niczego niezdatną – szepnęła. – Wszystko, czego mię uczono, nie przyda
mi się nawet do zarobienia na kawałek chleba ani na godzinę prawdziwego spokoju?...
O! jakże ją żałowałam! Z jakim współczuciem serdecznym objęłam ją ramionami, przyci-
snęłam do piersi i ucałowałam jej czoło i usta. Uspokoiła się w moim objęciu, a potem, jakby
powodowana gwałtowną chęcią jakiejkolwiek czynności, pochwyciła z koszyczka moją ro-
botę i zaczęła pilnie zszywać wełnianą materię, z której sporządzałam sobie suknię. Uważa-
łam jednak, że ściegi robiła krzywe i nieregularne, a nitka rwała się i plątała co moment w
niewprawnym jej ręku. Wzięłam także igłę i zaczęłam zszywać dwa inne kawałki materii.
Szyjąc zaś, dalej ciągnęłam rozmowę:
– Pamiętasz może, kochana Emilciu, mego kuzyna, Franciszka R., który wychował się
przy babce Hortensji i w czasie mego pobytu u matki mieszkał w Rodowie...
Wymawiając te słowa podniosłam oczy dla wzięcia nitki z koszyczka i mimo woli spoj-
rzawszy na Emilkę spostrzegłam, że silnie się zarumieniła i zrobiła kilka ściegów więcej jesz-
cze krzywych i nierównych jak uprzednie. Udałam, że tego nie widzę, i zaczynając znowu
szyć mówiłam dalej:
87
– Otóż Franusia mocno upokarzało położenie, w jakim zostawał mieszkając w Rodowie.
Nazywał siebie niedołężną istotą i żebrakiem, zjadającym chleb, rzucany mu z łaski dla hono-
ru familii. Prosiłam go, aby przyjechał do nas i wezwał rady mego ojca, co do wyboru innego
sposobu życia. Ojciec mój przyjął go serdecznie jako mego przyjaciela, a zarazem ubogiego i
dobrymi chęciami ożywionego chłopca.
Przedtem jeszcze powiedział mi, iż gdy przybędzie, poradzi mu, aby wstąpił na uniwersy-
tet i sam dopomoże mu do skończenia któregokolwiek z uniwersyteckich kursów. Ale gdy