Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Szczęściem zbiornik był metalowy, inaczej wszystko stanęłoby w płomieniach.
Pierwszy przemówił pan Cox, a jego opinia, najeżona przykrymi uwagami, głosiła, że Fotheringay jest wariatem.
Fotheringay nie podjął dysputy nawet w tak zasadniczym przedmiocie. Był zaskoczony ponad wszelką miarę niesłychanym wydarzeniem. W dyskusji, która się potem wywiązała, nie usiłowano wyjaśnić postępku pana Fotheringaya, lecz gwałtownie i jednomyślnie poparto zdanie pana Coxa. Oskarżono Fotheringaya o głupie kawały i wmawiano weń, że jest burzycielem bezpieczeństwa i wygody ogółu. W głowie biedaka zapanował chaos. Zgadzał się ze wszystkimi, ale gdy mu zaproponowano opuszczenie lokalu, próbował stawić bezskuteczny opór.
Wracał do domu purpurowy i zadyszany, w zmiętoszonym kołnierzyku. Paliły go uszy i bolały oczy. Spoglądał nerwowo i podejrzliwie na każdą uliczną latarnię. Dopiero kiedy się znalazł w swojej małej sypialni na Churd Row, zebrał myśli do kupy i zapytał sam siebie poważnie:
— Co się właściwie stało?
Zrzucił marynarkę i buty, po czym usiadł na łóżku z rękoma w kieszeniach, powtarzając po raz siedemnasty:
— Ależ ja nie chciałem przewrócić tej przeklętej lampy.
I nagłe przyszło mu na myśl, że przecież wówczas, kiedy wydawał rozkaz lampie, skupił bezwiednie całą wolę i pragnienie, a później, gdy już lampa wisiała płomieniem w dół, czuł wyraźnie, że od niego tylko zależy utrzymanie jej w powietrzu, choć nie bardzo wiedział, jak ma to uczynić. Pan Fotheringay bowiem nie był obdarzony nazbyt dociekliwym umysłem, inaczej wdałby się w rozważanie na temat „bezwiednej woli”, zagłębiając się w najbardziej abstrakcyjne problemy woli i czynu. Cała więc ta niejasna dlań sprawa nie wzbudzała w nim niepokoju. I dlatego, poniechawszy wszelkich logicznych przesłanek, sięgnął po świadectwo eksperymentu.
Wyciągnął z determinacją palec w stronę świecy i skupił całą swą wolę, czując jednak, że robi głupstwo:
— Podnieś się! — powiedział.
Wszystkie jego wątpliwości rozwiały się od razu. Świeca uniosła się i zawisła w powietrzu na przeciąg paru chwil, a kiedy Fotheringay odetchnął, opadła z trzaskiem na toaletę, zostawiając go w ciemnościach, nie rozjaśnionych nawet słabym żarzeniem się gasnącego knota.
Fotheringay siedział przez chwilę spokojnie w ciemnościach.
„Nie ma gadania, stało się — pomyślał. — Ale jak to wytłumaczyć, nie mam pojęcia”.
Westchnął posępnie i począł szukać zapałek w kieszeniach. Nie znalazł ani jednej, więc, pomacawszy jeszcze bezskutecznie blat stolika, pomyślał: „Dobrze by było mieć zapałkę”.
Poszukawszy jeszcze w marynarce i nic nie znalazłszy, wpadł na myśl, że cuda są możliwe nawet z zapałkami, i powiedział:
— …Niech w mojej ręce znajdzie się zapałka!
I od razu poczuł lekki przedmiot, wpadający mu na dłoń, a palce jego pochwyciły żądaną zapałkę.
Nie udało się jednak jej zapalić; spostrzegł, że jest to zapałka fosforowa. Odrzucił ją, ale przyszło mu nagle na myśl, że mógłby ją także zapalić swoją wolą. Tak też uczynił i spostrzegł oto, że zapałka pali się w samym środku serwetki pokrywającej toaletkę. Zgasił ją ze złością. Zdawał już sobie coraz jaśniej sprawę ze swych własnych możliwości, kazał więc natychmiast świecy umieścić się w lichtarzu.
— Tak! A teraz pal się! — powiedział.
Kiedy świeca zapłonęła, w środku serwety ukazała się czarna, wypalona dziura z wijącą się jeszcze wąską smużką dymu. Przez pewien czas cudotwórca to patrzył na mały płomyk, to rozglądał się dookoła, aż wreszcie zobaczył w zwierciadle swoje własne wytrzeszczone oczy. Począł więc rozmawiać z sobą w milczeniu.
— Co tam słychać z cudami? — powiedział raptem do swego odbicia.