Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nowy Jork, Londyn, Paryż, Frankfurt, Berlin, Frankfurt, Nowy Jork, ulice tych miast, ich oblicza. Mówiący po rosyjsku lub po polsku antykwariusze na „pchlim targu", Berlińczycy przesuwający się kolejno przez sklep w Trzeciej Alei, w Berlinie - Tolek, taksówki, sen, który nagle walił się na mnie, i te kilka minut wcześnie rano, gdy leżąc nieruchomo z zamkniętymi oczami widziałem ich wszystkich, moich najbliższych, ojca, matkę, braci, Rywkę i jeszcze innych, których kochałem i których nigdy nie zapomnę. Potem zrywałem się, telefon, składy. Dla oszczędności często sam wyładowywałem ciężarówkę na Trzeciej Alei: osiemdziesiąt skrzyń, które trzeba było znieść do piwnicy i poustawiać jedną na drugiej; osiemdziesiąt skrzyń, które musiałem otworzyć. Klienci już czekali, przyjeżdżali z Los Angeles, z Houston, z Memphis, dekoratorzy, antykwariusze, kupcy, hurtownicy. „To dla mnie, pan mi obiecał!" Mrugałem okiem, odstawiałem dany przedmiot do jakiegoś kąta. Wciąż jeszcze byłem na peronie tramwaju, podrywałem worki zboża, podając je tragarzom. Potem znów ruszałem w drogę: Nowy Jork, Londyn, Paryż, Frankfurt, Berlin, Frankfurt, Nowy Jork.
Do Paryża przyjeżdżałem zawsze w piątek rano i zaraz gnałem na rynki, gdzie sprzedawano starocie: Yernaison, , Paul-Bert, Biron. Kupiłem sobie rower, którym pod moją nieobecność opiekowała się znajoma dozorczyni, i jeździłem na nim, by zyskać na czasie. Zostawiałem go w pewnej odległości od sklepów, bo byłem przecież poważnym kupcem, amerykańskim antykwariuszem. Czasem w niedzielę, przed wyjazdem do Frankfurtu, wałęsałem się po ulicach, idąc za którąś z przechodzących kobiet. Lubiłem to miasto, rzekę, mosty. Siadałem w słońcu, zamykałem oczy, był wonny maj, ten most był mostem Poniatowskłego, za chwilę miałem spotkać się z Zofią. Jedynie w Paryżu miałem ochotę spacerować bez celu. Ale nie miałem czasu.
W Berlinie rynek zaczynał robić się trudny.
- Niczego już nie ma, Mietek. , Tolek witał mnie teraz tym zdaniem, w którym było coraz więcej prawdy. Wszyscy amerykańscy antykwariusze rzucili się na Berlin, ogołacając z porcelany miasto i całe Niemcy. Tolek zaprezentował mi serię tac z zatartymi złotymi deseniami.
- To wszystko. Nie ma nic innego. Po prostu to, czym inni wzgardzili.
- Kupuj, Tolek, kupuj wszystko!
Znosił mi więc wyszczerbione kałamarze, odbarwione spodki.
- Zwariowałeś, Mietek - powtarzał.
Ale zaraziłem go swoim zapałem i po dwudniowych poszukiwaniach znaleźliśmy starego rzemieślnika-malarza, który podjął się doprowadzić naszą porcelanę do zadowalającego
stanu. Ilość klientów na Trzeciej Alei rosła ciągle, ale Tolek znów oświadczył:
- Naprawdę nie ma Już nic.
I tak było istotnie. Zostałem w Niemczech prawie dwa tygodnie.
- Wycofajmy się - radził Tolek. - Mamy już dosyć.
Ale nie osiągnąłem jeszcze swojego celu. Nie chciałem rezygnować. Szukałem i wreszcie znalazłem KPM, Królewską Fabrykę Porcelany, żyłę złota.
Tolek śmiał się.
- Oszalałeś, Mietek. KPM produkuje wyłącznie dla królów i prezydentów.
Uważałem, że mogę się równać z jej założycielem, królem Saksonii, że my wszyscy, cały nasz naród, jesteśmy tyleż warci, co ci cesarze, królowie i książęta niemieccy, dla których wyłącznie KPM produkowała od początku XVIII wieku.
- KPM będzie pracować dla mnie, Mietka, Źydka z getta.
Procedura była długa i trudna. Rozmawiałem z dyrektorem, pertraktowałem, płaciłem, dawałem łapówki. Wreszcie pewnego dnia wielkie piece KPM zaczęły wypalać porcelanę dla mnie, uciekiniera z Treblinki. To była moja satysfakcja. A jednocześnie genialne posunięcie handlowe.
Fabrykowane przez KPM „antyki" były autentyczne. Dolary mnożyły się, a każdy tysiąc dolarów stanowił jedną ze ścian mojej twierdzy.
Zawsze stawiałem na szybkość, a KPM pracowała jak w XVIII wieku. Po kilku miesiącach nie byłem w stanie zaspokoić popytu; musiałem szukać innych rozwiązań.