Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ktoś jęknął i coś głucho uderzyło o podłogę na zewnątrz.
Chris podkradł się do ściany przy drzwiach. Z przyciśniętym do niej uchem usłyszał,
jak zgrzyta rygiel i otwierajÄ… siÄ™ drzwi na korytarzu.
JakiÅ› przerażony glos zapytaÅ‚ po rosyjsku: — CoÅ› ty zrobiÅ‚?
Chris usÅ‚yszaÅ‚ odpowiedź ksiÄ™dza, również po rosyjsku: — SzedÅ‚ do twojego pokoju.
Widzisz, ma garotę. Chciał cię udusić. Nie miałem wyboru. Musiałem go zabić.
Chris otworzył drzwi. Jeżeli tego nie zrobi, jeżeli pozostanie w swoim pokoju, ksiądz
może zacząć zastanawiać się, dlaczego nie zbudziły go hałasy. Może też dojść do wnio-
sku, że Chris w jakiś sposób jest zamieszany w sprawę.
Mrużąc powieki Chris spoglądał przez otwarte drzwi na światło w korytarzu.
Ksiądz odwrócił się w stronę dźwięku i wycelował rosyjski pistolet Tokariew
z tłumikiem.
Chris znieruchomiał. Podniósł ręce, trzymając mauzera wysoko nad głową.
— ZbudziÅ‚y mnie wasze gÅ‚osy. — WzruszyÅ‚ ramionami. — WidzÄ™, że to nie mój inte-
res.
Czekając na przyzwalające kiwnięcie głowy księdza, cofnął się do pokoju i zamknął
drzwi.
Wpatrywał się w ciemność. W drugich drzwiach na korytarzu dostrzegł mężczyznę.
Miał nieco po sześćdziesiątce. Był skurczony i blady. Ciemne kręgi pod oczami. Zmierz-
wione włosy. Nerwowe tiki. Poplamiona od potu jedwabna pidżama. Josef Malenow,
pomyślał Chris. Nigdy go nie spotkał, ale widział jego zdjęcia i wiedział, że Malenow był
narkomanem, który zażywa przemycane przez siebie opium.
Na podłodze, pomiędzy księdzem i Malenowem, dostrzegł ciało Chana ze strzaskaną
podstawą czaszki od kuli kaliber 7,62 wystrzelonej z rosyjskiego pistoletu. Podłoga była
ciemna od krwi i moczu. Sprawdzanie, czy Chan żyje, nie miało sensu.
Chrisa ogarnęła wściekłość. Kolejne cienie przesłoniły światło w szczelinie pod
drzwiami. Rozpoznał odgłos rozwijanego koca. Usłyszał też, jak mężczyźni, było ich
wiÄ™cej niż dwóch, po cichu — choć nie tak cicho jak Chan — dźwigajÄ… ciaÅ‚o, owijajÄ… je
w koc i wynoszą na zewnątrz. Rozszedł się gorzki zapach drzewa sandałowego i żywicy
sosnowej. Ktoś musiał zapalić kadzidło i rozsypać na podłodze trociny, by wchłonęły
płyny ciała ludzkiego.
Chris podszedł do okna, uważając, by nikt go nie zobaczył. Z drzew zerwały się spło-
szone przez intruzów ptaki. Dwóch azjatyckich służących, widocznych na tle poświa-
ty księżycowej, zeszło z werandy plebanii i zgarbieni dźwigali coś ciężkiego, zawinięte-
50
go w koc. Trzeci służący oświetlał im z przodu drogę, idąc ścieżką prowadzącą między
krzyżami cmentarza i pieprzem rosnącym w ogrodzie.
Zeszli po zboczu w stronÄ™ rzeki — żeby rzucić ciaÅ‚o Chana na pożarcie krokodylom
lub by przewieźć je łódką do dżungli po drugiej stronie rzeki.
Przyjacielu, pomyślał Chris. Coś dławiło go w gardle.
Mocniej ścisnął mauzera.
 VI.
Ojciec Janin uczynił znak krzyża. Klęczał przed barierką ołtarza. W kościele
i odmawiał codzienne modlitwy. Wpatrywał się w zapalone przez siebie świece wotyw-
ne. W powietrzu unosił się zapach wosku pszczelego i żywicznego kadzidła. Płomyki
migotały w ciemnościach.
Piąta rano. Kościół zastygł w ciszy.
Sanktuarium.
Stary ksiądz odepchnął się od poręczy, wstał i skłonił się przed tabernakulum. Mo-
dlił się do Boga o przebaczenie. Złożył śluby zobowiązujące go do ochrony sanktuarium
i wierzył, że jego dusza będzie potępiona, jeżeli nie dopełni swoich obowiązków. Mimo
że zwerbowało go KGB, czuł się lojalny wobec wszystkich organizacji wywiadowczych.
Każdy agent na świecie był jego parafianinem. Wszelkie różnice w kwestii polityki, re-
ligii lub jej braku — nie miaÅ‚y dla niego znaczenia. Nawet ateiÅ›ci majÄ… dusze. Åšcigani,
zmęczeni ludzie przybywali tu, by znaleźć schronienie. Jako ksiądz musiał dochować
wierności przysiędze i udzielić im schronienia. Jeżeli w obronie nietykalności tego miej-
sca musiał zabić, modlił się o przebaczenie. Co mogło być dla niego lepszym rozgrze-
szeniem? Świece migotały w ciemnościach na intencję dusz zmarłych.
Stary ksiądz odwrócił się od ołtarza i zesztywniał, dostrzegł poruszający się cień.
Z pogrążonej w ciemnościach najbliższej ławki podniósł się człowiek i podszedł do
niego.
Amerykanin.
Dłoń księdza powędrowała przez rozcięcie w sutannie i wyciągnęła pistolet zza pa-
ska, kierując ukrytą pod luźnymi fałdami komży lufę w stronę mężczyzny.
Amerykanin zatrzymał się w bezpiecznej odległości.
— Nie sÅ‚yszaÅ‚em, jak nadchodzisz — powiedziaÅ‚ ksiÄ…dz.
— ChciaÅ‚em zachować ciszÄ™, by, uszanować twojÄ… modlitwÄ™.
— Też przyszedÅ‚eÅ›, by siÄ™ pomodlić?
— Trudno jest pozbyć siÄ™ przyzwyczajeÅ„. Ojciec musiaÅ‚ siÄ™ już dowiedzieć, że także
byłem cystersem.
— A twój przyjaciel? Nie czujesz potrzeby odwetu?
— ZrobiÅ‚ to, co musiaÅ‚. Tak jak i ojciec. Wszyscy znamy reguÅ‚y. KsiÄ…dz skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…
51
i mocniej ścisnął pistolet pod komżą.
— DowiedziaÅ‚ siÄ™ ojciec nazwiska tego dentysty? — zapytaÅ‚ Amerykanin.
— Niedawno. ZapisaÅ‚em je dla ciebie.
Położył swój modlitewnik na ławce. Wolną ręką sięgnął przez inne rozcięcie
w sutannie i wyciągnął kawałek papieru. Położył go na modlitewniku i ostrożnie cof-
nÄ…Å‚ siÄ™.
W kościele zapadła cisza. Amerykanin uśmiechnął się i wziął do ręki kartkę
z informacją. W ciemnościach nawet nie próbował przeczytać.
— CzÅ‚owiek, którego szukasz, mieszka daleko stÄ…d — powiedziaÅ‚ stary ksiÄ…dz.
— Tym lepiej — Amerykanin znów siÄ™ uÅ›miechnÄ…Å‚.
— Dlaczego tak uważasz?
Jednak Amerykanin nie odpowiedział. Odwrócił się i po cichu i ruszył ku wyjściu. Po
chwili jego cień rozpłynął się w ciemnościach. Ojciec Janin usłyszał skrzypienie otwie-
ranych drzwi, zza których do wnętrza świątyni przedostało się szare światło wczesnego
poranka. Sylwetka Amerykanina przesłoniła światło. Drzwi niespodziewanie zamknęły
się, a hałas odbił się niesamowitym echem we wnętrzu tej świątyni.
Do tej pory ksiądz wstrzymywał oddech. Teraz wypuścił powietrze i z powrotem
schował pistolet za pasek. Czoło miał mokre od potu. Marszcząc brwi spojrzał na wi-
traż poniżej wieżyczki przy wejściu do kościoła. Prześwitywało przezeń blade światło,
podkreślając kontur sierpa księżyca z ocynkowanej blachy.