Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Na tej śrubie połyskuje kolorowy, pięknie oprawny kamyk. Nasza gosposia ma
miniaturowe rączki, a ramiona jak toczone z brązu. Robi przy tym wrażenie obytej towarzysko
i świadomej powodzenia damy. Nosi ciemnozielone, szerokie spodnie i pomarańczowe sari na
białej bluzeczce. W doborze barw wykazuje wiele gustu, jak wszyscy zresztą Hindusi. Tyle
jaskrawych barw mieści się tu na jednym człowieku, a powiązane są jakimś nieuchwytnym
prawem smaku, Prawem niezliczonych pokoleń rozmiłowanych w jaskrawości kontrastach.
Lubię przyglądać się rannej toalecie flisaków, zwłaszcza gdy misternie wiążą swoje turbany.
Tyle powagi i tyle namaszczenia kładą w ten akt. Przede wszystkim koniec siedmiometrowego
ręcznika biorą w zęby, potem, trzymając lewą dłoń wysoko nad uchem, zawijają na niej kolejne
pierścienie, aż cała reszta muślinu ułoży się warstwami w kształt zawoju. Wówczas oba końce
przeplatają się ku górze fantastycznym wachlarzem.
W chwilach wolnych od pracy mężczyźni palą nargila lub grają w karty. Olbrzymia gliniana
fajka z bambusowym, metrowej długości cybuchem, stanowi jedyny mebel statku. Zegarem
życia flisackiego jest mały, żywy kogucik-perliczka wydzierający się skrzeczącym,
dyszkantowym głosem w godzinach północy i poranka.
Każdą barkę zdobi bandera, a najczęściej nawet dwie, zatknięte pionowo po obu stronach rufy.
Te barwne, złotem haftowane płachty nadają statkowi romantyczny, średniowieczny charakter
pirackiej brygantyny. Do tego pełno tu jeszcze przeróżnych ornamentów powycinanych na
burtach i ławkach, na ścianach kabin i deskach pokładu. W rzeźbach przeważają motywy
roślinne z kwiatem lotosu jako zasadniczym elementem dekoracyjnym. Na uwagę także
zasługuje oryginalne ożaglowanie barek. Nie ma tu części przytwierdzonych na stałe — ani
gwoździa, ani żadnej śruby. Nawet maszt, zamiast siedzieć jak u nas w ściśle pasującym
gnieździe kilsonu, tutaj, niby dziecinny bączek, stoi sobie luźno na zaostrzonej stopie,
trzymany jedynie siłą czterech want. Od jego topu (wierzchołka), niczym studzienny żuraw,
wisi na łańcuchu bardzo długa reja lugrowa. Grubszy jej koniec, obciążony kłodą, przytwierdza
się do dziobu barki, dłuższy zaś i cieńszy wystercza w górę ku tyłowi. Przy zmianie halsu reja
ustawia się w pion i przekręca przed masztem na odwrotną stronę. Odbywa się to nadzwyczaj
łatwo i sprawnie.
Jednej z następnych nocy przekonałem się naocznie o wielkiej praktyczności takiego
ożaglowania.
Spaliśmy na pokładzie flisackiej barki. Wieczór był pogodny. Niebo błyszczało gwiazdami i
pełnią księżyca. Szakale odwyły swój codzienny hymn, a z lustrzanej powierzchni rzeki
wyskakiwały co chwila olbrzymie ryby, głośnym sapaniem dając wyraz radości życia. Słowem,
usnęliśmy w błogim nastroju ciszy i bezpieczeństwa.
Zbudziło mnie tupotanie nóg po pokładzie i nerwowe wrzaski załogi. Spojrzałem na zegar.
Godzina druga w nocy. Cóż, u licha, zwariowali?
Leniwie przeciągając ramiona, wytykam łeb spoza maty. Na tle jasnego jak poprzednio nieba
uwijają się pośpiesznie ludzkie cienie. Śledzę ich ruchy. Wbijają na brzegu zapasowy pal,
wzmacniają na nim cumowania. Po co? Dlaczego? Skąd ta nieuzasadniona trwoga? Ani jednej
chmurki na niebie. Gwiazdy, jak świeciły, tak świecą.
Odpowiedź nie daje na siebie czekać. Nawoływania załogi głuszy nagły świst wichru. Nie
zdążyłem schować głowy, jak już nie było dachu nad nami. W następnej chwili miałem już
oczy i usta pełne piasku, leżałem jak długi na rozrzuconych rzeczach. Ponad łodzią szalał
orkan. W konwulsyjnych podrygach szarpały się maszty i wanty, a biedna kapitańska
nadbudówka trzeszczała, wolała ratunku. Załogę opętał szał przerażenia. Jedni, bijąc
muzułmańskie pokłony, padali na kolana, drudzy pod wodzą kapitana rzucili się do za-
grożonego dobytku. Uderzeniami topora zrąbali liny a reja z impetem gruchnęła o pokład.
Jednocześnie oba trzymające nas przy brzegu pale pękły i barka, niesiona wichrem, pognała w