Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Marcinek słuchał tej opowieści w głębokim wzruszeniu. Oczy jego z miłością i pieszczotą
obejmowały kleszczyny chomąt i łeb gniadej, widoczne dobrze na tle srebrnej wody.
Po małych nadrzecznych łąkach rozpościerała się już rosa, jak lśniący obrus utkany z włó-
kienek mgły i światła.
Na niebie rozprysły się gwiazdy w niewysłowionym ich mnóstwie i przepychu. Zdawało
się, że od nich urywają się niezmiernie małe świecące cząsteczki i powoli, nikłymi warstwami
zsypują się ku ziemi.
Stały tam w przezroczystym lazurze jakieś smugi, dziwnie oświetlone, śpiące w niebie-
siech ciałka obłoków, drogi i znaki, kształty blasku niepojęte, nęcące oczy i duszę. Z traw
szerzyły się zapachy dojrzewających kwiatów, od rzeki pociągał wilgotny, mocny i miły odór
rokit i wikliny.
A wody wciąż szeptały...
Cichą ich melodię przerywało tylko ostrożne stąpanie koni po głazach i dźwięk żelaznych
obręczy, gdy trafiały na kamienie, wspinały się na nie ze zgrzytem i opadając stukały. Roz-
mowa ucichła.
Pani Borowiczowa miała wzrok skierowany na roziskrzone niebo. Dawne wspomnienia
ciągnęły ku niej z dalekich przestworów cudownej nocy, młode nadzieje wypływały z serca
przeczuwającego już schyłek swych snów, kres marzeń i jakieś wielkie znużenie.
Teraz to serce roztwierało się na oścież dla przyjęcia wszystkiego, co człowiek uczciwy
pielęgnuje i kocha.
Ziemskie troski, codzienne znoje, interesy i małostki ustąpiły na chwilę i matka Marcina o
wielu rzeczach i sprawach niemal zapomnianych myślała, myślała...
W pewnym miejscu przejeżdżało się w bród rzeczułkę. Wkroczywszy do wody konie na-
tychmiast zatrzymały się, schyliły łby i jęły głośno żłopać wodę.
Marcinek położył głowę na kolanach matki i przycisnąwszy usta do jej rąk spracowanych
szepnął:
48
– Mamusiu, jak to dobrze, że mama po mnie przyjechała... Tak sobie jedziemy razem... To
dopiero dobrze...
Gładziła pieszczotliwie jego włosy i schylając się, w sekrecie nie wiedzieć przed kim,
szepnęła mu do ucha:
– Będziesz zawsze kochał swoją matkę, zawsze a zawsze?...
Słodkie łzy padające wielkimi kroplami z oczu chłopca zastąpiły jej wyrazy odpowiedzi.
Tuż za rzeką droga wieszała się po urwistym zboczu góry, zarosłym tarniną i lasem dzi-
kich głogów.
Gdy te zarośla zrzedły i rozsunęły się, widać już było w pobliżu migające światełka wio-
ski, a dalej za nią w nizinie wielką, białą od księżyca szybę stawu i światła w gawronkowskim
dworze.
Konie szły z wolna pod górę. Marcin wyskoczył z wózka i oczyma pełnymi łez spoglądał
na te dalekie, duże okna świecące w ciemności.
Przede wsią, w pustce na wzgórzu stała drewniana kapliczka, spróchniała już zupełnie od
przyciesi aż do żelaznego kogutka na szczycie dachu.
Dokoła tej staruszki rosły bujne bzy z ogromnymi kiściami pachnących kwiatów.
Marcinek szybko skoczył ku kapliczce, wspiął się na płot i ułamał ogromny pęk kwitną-
cych gałęzi. Wózek oddalił się i zbliżał już do wioski. Chłopiec rzucił się pędem po równej
już tam drodze, strząsając rosę z kwiatów i, zziajany, cały ten pęk rozkwitły rzucił matce na
kolana.
Nie miała serca wymawiać mu, że obrabował biedną, starą kapliczkę.
Mokre kwiateczki odrywały się, spadały wraz z kroplami rosy i lgnęły do jej palców, a
duszny zapach tak dziwnie ją upajał...
49
7
Otrzymawszy promocję do klasy pierwszej Marcinek się zaniedbał, a z dawnej jego pra-
cowitości niewiele pozostało. W jesieni uczył się jeszcze jako tako, ale około Bożego Naro-
dzenia uprawiał „wykpiwankę” zarówno przed korepetytorem, jak i w klasie. Wszyscy mniej
teraz uwagi na niego zwracali i on czuł na sobie mniej obowiązków. Pani Borowiczowa