Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Nie strzelać, wy pozbawieni rozumu idioci! - krzyknął Tam. Bran aż podskoczył, potem obrzucił go zaskoczonym spojrzeniem, nie bardziej jednak zdumionym niż te, których doczekał się od stojących blisko niego przyjaciół i sąsiadów; niektórzy zaczęli nawet coś mamrotać, że nie pozwolą sobie na takie traktowanie, niezależnie od trolloków. Tam jednakże zignorował ich protesty, przerywając je donośnym: - Strzelacie dopiero wówczas, gdy dam wam znak, tak jak wcześniej ćwiczyliśmy!
A potem, jakby wcale nie pędziły na nich setki wyjących trolloków, Tam spokojnie odwrócił się do Perrina.
- Na trzysta kroków?
Perrin pośpiesznie skinął głową. Ten człowiek pytał go? Trzysta kroków. Jak szybko trolloki potrafią przebiec trzysta kroków? Poluzował topór w pętli przy pasie. Róg zawodził i zawodził bez końca. Mężczyźni z włóczniami klęczeli za ostrokołem. Wyglądali tak, jakby ze wszystkich sił powstrzymywali pragnienie ucieczki. Kobiety Aiel zasłoniły twarze.
Wrzeszcząca fala czarnej powodzi parła naprzód, widział już twarze z pyskami i dziobami, rogate łby, każdy z trolloków półtora raza wyższy od człowieka, w ich wrzaskach słychać było żądzę krwi i mordu. Pięćset kroków. Czterysta. Niektóre trolloki wyrywały się już naprzód z szeregów. Biegły szybko jak konie. Czy Bain i Chiad miały rację? Czy było ich tylko pięćset? Na pozór było ich tysiące.
- Gotów! - zawołał Tam, a dwieście łuków uniosło się w górę. Młodzieńcy stojący obok Perrina pośpiesznie sformowali szereg naśladujący szyk ich ojców i stanęli w jednym rzędzie z tym głupim sztandarem.
Trzysta kroków. Perrin mógł już je wyraźnie widzieć, jak gdyby znajdowały się tuż przed nim - te zdeformowane twarze, wykrzywione wściekłością i szaleństwem.
- Salwą! - zawołał Tam. Cięciwy zagrały, wydane przez nie dźwięki zlały się w jeden potężny świst. Z bliźniaczym łoskotem drewna uderzającego o drewno obite skórą wypaliły katapulty.
Deszcz szerokich grotów runął na trolloki. Potworne sylwetki padały, ale niektóre podnosiły się po chwili i chwiejnie biegły dalej, popędzane przez Pomory. W zawodzący głos rogu wkradła się nowa nuta, ponaglenie, żeby iść naprzód, by zabijać. Wtedy w ich szeregi runęły pociski katapult - i eksplodowały falą płomieni i ulewą odłamków, powodując szerokie wyrwy w pędzącej masie. Nie tylko Perrin na ten widok aż podskoczył; a więc na tym polegała rola Aes Sedai przy katapultach. Podniecony zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby jeden z ładowanych na katapulty kamieni upadł im przypadkiem na ziemię.
Kolejny deszcz strzał wyleciał w powietrze, a potem następny, jeszcze jeden i jeszcze, i jeszcze; kolejne kamienie ładowano do koszy katapult, choć oczywiście w wolniejszym rytmie, niż strzelali łucznicy. Ogniste eksplozje szarpały szeregi trolloków. Ostrza szerokich grotów wbijały się w ich potężne cielska. Ale wciąż biegły naprzód, wrzeszcząc, wyjąc, padając i ginąc; wciąż naprzód. Teraz były już blisko, wystarczająco blisko, by łucznicy mogli się rozproszyć i nie strzelać już salwami, lecz dobierać sobie pojedyncze cele. Ludzie wrzeszczeli, wykrzykując swój własny gniew, krzyczeli, strzelając w paszczę śmierci.
A potem nie było już żadnych biegnących trolloków. Tytko Pomor najeżony strzałami chwiejnie, na ślepo wciąż szedł naprzód. Przejmujący kwik upadającego konia Myrddraala wzbił się ponad głuche jęki zdychających i powalonych trolloków. Na koniec i róg wreszcie również zamilkł. Tu i ówdzie, na polu pniaków jakiś trollok podnosił się ciężko i po chwili znowu padał. Gdzieś, jakby w oddali, Perrin słyszał ciężkie oddechy mężczyzn, dyszących niczym po przebiegnięciu dziesięciomilowego dystansu. Miał wrażenie, że serce bije mu tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
Nagle ktoś wzniósł głośny okrzyk triumfu, a potem już wszyscy naraz zaczęli tańczyć i krzyczeć w euforii, wymachując łukami oraz tym, co kto miał w ręku, podrzucając w górę nakrycia głowy. Kobiety wyległy z domów ze śmiechem i płaczem, po nich dzieci, wszyscy tańczyli i cieszyli się wraz z mężczyznami. Ktoś podbiegł, by uścisnąć dłoń Perrina i teraz szaleńczo nią potrząsał.
- Poprowadziłeś nas do wielkiego zwycięstwa, mój chłopcze - śmiał się do niego Bran. Stalowy kask zsunął na tył głowy. - Przypuszczam, że teraz już nie powinienem cię tak nazywać. Wielkie zwycięstwo, Perrin.
- Nic przecież nie zrobiłem - protestował. - Tylko siedziałem na koniu. Wy wszystko zrobiliście.
Bran nie słuchał go w większym stopniu niż pozostali. Perrin, zmieszany, wyprostował się w siodle, udając, że przegląda pole bitwy, i po kilku chwilach zostawili go samemu sobie.
Tam nie przyłączył się do powszechnej radości; stał w pobliżu palisady, obserwując to, co zostało z szarży trolloków. Strażnicy nie cieszyli się również. Kształty w czarnych kolczugach leżały na polu bitwy pomiędzy pniakami. Mogło być ich pięćset. Może mniej. Niektórym, niewielu, mogło udać się powrócić pod osłonę drzew. Żaden nie leżał bliżej niż pięćdziesiąt kroków od palisady. Perrin wypatrzył pozostałe dwa Pomory, ciskające się po ziemi. A więc wszystkie trzy padły. Ostatecznie przestaną się wreszcie rzucać.
Ludzie z Dwu Rzek wznieśli teraz grzmiący okrzyk. Na jego cześć.
- Perrin Złotooki! Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!