Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.rzy siê znowu, ¿eby tym razem poch³on¹æ jego… ale nagle dziewczê- ca, delikatna d³oñ, prawdziwa d³oñ nale¿¹ca do prawdziwej...— Być może, że nie… chociaż pańskie nagłe pojawienie się…— W kinematografie robią jeszcze lepsze sztuki…— Więc niech mi pan...Przebudzenie Tality: nagłe zerwanie się o dziewiątej rano, tarmoszenie śpiącego twarzą w poduszce Travelera, pokle­pywanie go po tyłku, aby się przebudził...Panował głuchy spokój, jakby ziemia była jednym wielkim grobem! stałem tam pewien czas, myśląc głównie o żyjących, którzy - zagrzebani gdzieś po...kontinuum okropnie jękło, jakby macierz roniła, posypał się grad kamieni filozoficznych i łysnął nowy świat - ale jaki!! Z męża baczą - rozjazda,...Nagle rozległy się głośne i podniecone okrzyki: - Oto on! Neron siedział wyprostowany w fotelu z kości słoniowej, a więc jego głowa już nie wspierała...—No i?— No i to jest, owszem, jakby jakieś takie, tylko, że ja już wiem, jak to się robi...Niemal zdołałem przekonać samego siebie, mało brakowało, a na­prawdę bym to zrobił, ale nagle zadrżałem przejęty do głębi...Jego głos był tak spokojny, jakby mówił o codziennych sprawach i może rzeczywiście dla żołnierza shienarańskiego tak było...Nagle jedna z dziewczynek krzyknęła, wskazując palcem przez drzwi, na ulicę...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


— To szczyt odporny na burze piaskowe i silne skoki temperatury— wy­jaśnił Renę. — Jego wierzchołek z twardej skały jest płaski jak stół, a zbocza kanciaste i strome.
— Gdzie ty widzisz to wszystko?
— Dwukrotnie przelatywałem nad tą okolicą. Raz miałem doskonałą wi­doczność.
— I tak dokładnie zapamiętałeś tę górę? Renę uśmiechnął się.
— Nie chodzi właśnie o tę. Jest ich tu całe mnóstwo i są całkiem podobne do siebie. To jeden z typów ukształtowania rzeźby pustyni. Ale zdaje się, że już powinien być periastron. Jeśli chcesz przyglądać się, włącz ściemnie­nie szyb.
Ogromny, oślepiający krąg dziennej gwiazdy wisiał jeszcze wysoko nad widnokręgiem.

Rysunek 9. Orbita Temy
— Przed dwoma minutami Tema przeszła najbliżej Proximy — stwierdził Renę obrzuciwszy przyrządy przelotnym spojrzeniem. — Jesteśmy zaledwie czterysta tysięcy kilometrów od fotosfery naszego słoneczka. Większej tarczy dziś już nie zobaczymy.
Wyłączyli ściemnienie i znów wpatrywali się w dół. Nie pozostało ani śladu mdłej, jednostajnej kurzawy piasków, która przedtem zamazywała widok. Pod nimi rozłożył się bezkres garbów i pofałdowań dziwnie regularnych, jakby odmierzonych. Matowobiałe fale, wyższe od największych bałwanów oceani­cznych, stały nieruchome, jak gdyby nagle stwardniały w kleszczach kosmicz­nego mrozu podczas straszliwej burzy.
Renę jeszcze raz objął spojrzeniem malowniczy widok.
— Możemy lecieć prosto do celu. Pułap tysiąc pięćset metrów, nie wyżej. Stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej urozmaicony. Okolica była falista. Rozczłonkowanie rzek i strumieni, zasilanych resztkami gwałtownie topniejących śnieżnych zasp, stwarzało wrażenie mocno splątanej sieci. Zarysy widnokręgu zaczęły się zamazywać. Z gry odcieni szarych i sinych wyrosło ogromne, pionowo wydźwignięte kłębowisko.
— Zbliżamy się do oazy ciepła, którą powinno poprzedzać pasmo górskie — wyjaśnił Renę. — Trzeba sprawdzić radarem, co leży za tą zasłoną.
Okazało się, że widok przysłaniają gęsto spiętrzone chmury. Na ekranie radarowy/m ostro wyzębiał się łańcuch górski. Niektóre szczyty przekraczały cztery tysiące pięćset metrów. Gdy wznieśli się wyżej, szeroki ruchliwy pas chmur, z rzadko wystrzelającymi piorunami, przesuwał się pod skrzydłami samolotu.
Po drugiej stronie gór powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Dobrą wido­czność zakłócały już bardzo skośnie padające promienie Proximy, której czerwona tarcza dolną krawędzią niemal opierała się o widnokrąg. Była olbrzy­mia. Przy porównaniu z dalekimi formacjami terenu wydawała się jeszcze większa. Nisko nad horyzontem nie raziła już wzroku, a barwa jej stała się nie­mal wiśniowa.
Samolot wytracił przeszło połowę wysokości i leciał teraz znacznie wolniej. Renę wskazał w dole olbrzymią niebieskawą płachtę urozmaiconą łysinami polan i taflami jezior.
— To właśnie najlepiej zachowana oaza ciepła. Na jej skraju Ast upatrzyła dogodne lądowisko.
Przeleciawszy jeszcze kilka kilometrów, pojazd zatrzymał się w powietrzu i zaczął szybko opadać w dóŁ
Ze zdumieniem spostrzegli biały pióropusz dymu ścielący się w oddali na tle rzeki. Allanowi zdawało się, że pomiędzy czubkami drzew nad widnokręgiem błysnął w tym miejscu pomarańczowy płomyk.
Gdy wylądowali, z otwartych drzwi samolotu pierwszy wyskoczył Smok, a za nim Allan. Rozejrzawszy się wokoło, botanik stuknął butem o twarde podłoże raz i drugi. Nie okaleczył go nawet najdrobniejszą rysą. Z uwagą przy­glądał się nawierzchni.
— Kto topił i wytłaczał tę kostkę, by nam ułatwić lądowanie?
— Kto? — powtórzył pytanie Renę, wyciągając z bagażnika plecaki ze sprzętem badawczym. — Przyroda!
— Więc to formacja naturalna?
— Tak. Ten typ pustyni nazywa się takyrem. W czasie topnienia śniegów gliniastą glebę pokrywa warstewka wody. Przy każdym podejściu Temy do periastronu grunt wysycha i pęka na cztero- i sześciograniaste płytki, twarde jak kamień. Takyry, znane na Ziemi, to pustynie ubogie we wszelkie życie. Wątpię, aby w tutejszych warunkach, gdzie proces powrotu do stanu „kostko­wego" powtarza się regularnie co trzy dni, mogła uchować się jakaś roślin­ność. Podczas wysychania bowiem pękająca glina za każdym razem rozrywała­by brutalnie korzonki coraz to w innym miejscu.
— Wielka szkoda... — stwierdził Allan w zamyśleniu.
— Nie martw się — pocieszył go Renę. — Gdzie znajdziesz więcej ciekawej roślinności niż w oazie ciepła? Odkryjesz tyle nowych gatunków, ile zapragniesz.
— Nie p to mi chodzi w tej chwili...
— Trapi cię coś? — serdecznie spytał Renę.
— Zgadłeś. Chciałem się właśnie ciebie poradzić.
— Wal śmiało, Al — zachęcił go zoolog.
— Widzisz... — zaczął powoli. — Nadal myślę o tych porostach. Wiesz...
— TY-112? Ale przecież uznałeś, że epidemia już wygasa. Inaczej nie przy­lecielibyśmy tu.
Allan zastanawiał się.
— Jak by to powiedzieć?... Epidemia wygasła doszczętnie. Ale ja nic a nic z tego nie rozumiem.