Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– Laurie, najwięcej podróżowałeś z nas wszystkich. Czy jest tu jakaś inna droga?
Laurie rozejrzał się po okolicy, starając się określić miejsce, w którym się znajdowali. Wskazał w kierunku lasu po drugiej stronie wąskiego zagonu ziemi uprawnej.
– Na wschód stąd, o jakąś godzinę jazdy, jest stary szlak prowadzący w Góry Calastius. W dawnych czasach wykorzystywany był przez górników, ale teraz jest prawie nie uczęszczany. Podążając nim, dojedziemy do drogi prowadzącej w głąb lądu.
– No to nie ma co zwlekać – powiedział Jimmy. – Tamci chyba się znudzili czekaniem na nas.
Arutha spojrzał w tamtą stronę. Jeźdźcy na horyzoncie ruszyli w ich kierunku.
– Laurie, prowadź.
Zjechali z drogi w kierunku licznych kamiennych murków znaczących granice pól.
– Patrzcie! – krzyknął Jimmy.
Arutha i jego towarzysze obejrzeli się. Nieznani jeźdźcy widząc, że grupka Księcia opuszcza drogę, ruszyli galopem. W pomarańczowej poświacie zbliżającego się zachodu ich czarne sylwetki były widoczne na szarozielonym tle zboczy pagórków.
Arutha i jego towarzysze przeskoczyli pierwszy murek jednym, długim skokiem, tylko Jimmy omal nie wyleciał z siodła. W ostatniej chwili zdołał się jednak wyprostować i opanować konia, nadążając za pozostałymi. Nic nie powiedział, ale w duchu modlił się gorąco, by trzy kolejne murki oddzielające go od ściany lasu okazały się złudzeniem. Cudem zdołał utrzymać się w siodle i nie zostać w tyle za resztą. Wjechali do lasu.
Poczekali na Jimmy'ego, który przygalopował po chwili i zatrzymał konia. Laurie wskazał w dal.
– Nie mogli nas dogonić, więc pojechali równolegle. Chcą nam pewnie przeciąć drogę na północ stąd. – Parsknął śmiechem. – Szlak wiedzie na pomocny wschód, a więc nasi nieznani przyjaciele, aby przeciąć nam drogę, będą musieli przebrnąć przez dodatkowe dwa kilometry lasu o bardzo gęstym poszyciu. Zanim się przedostaną, już ich miniemy. Oczywiście, jeżeli w ogóle odnajdą szlak.
– Mimo wszystko musimy się śpieszyć – powiedział Arutha. – Mrok szybko zapada, a lasy, nawet w spokojnych czasach, nigdy nie są zbyt bezpiecznym miejscem. Jak daleko do drogi, o której wspomniałeś?
– Hm, sądzę, że powinniśmy tam dotrzeć jakieś dwie godziny po zachodzie słońca. No, może trochę wcześniej.
Książę dał mu znak, by prowadził. Laurie zawrócił konia i po chwili zagłębili się w szybko mroczniejącą puszczę.
Po obu stronach ciemniały grube pnie drzew. W nikłym świetle promieni środkowego i dużego księżyca, przedzierających się z trudem przez najwyższe gałęzie, otaczający las przypominał do złudzenia czarny, kamienny mur. Jechali w mroku, posuwając się wzdłuż trasy, którą Laurie uparł się nazywać szlakiem, a która w rzeczywistości była zaledwie eterycznym zjawiskiem, ukazującym się niespodziewanie o kilka metrów przed koniem Lauriego, by równie szybko i tajemniczo zniknąć za zamykającym pochód Jimmym. Dla chłopaka każdy kawałek lasu wyglądał identycznie, z tą może różnicą, że wijąca się trasa wybierana przez Lauriego nie była chyba tak zawalona gałęziami i innymi leśnymi śmieciami. Jimmy nieustannie oglądał się, wypatrując pościgu. Arutha zarządził postój.
– Ani śladu pogoni. Może ich zgubiliśmy?
– Wątpię. – Martin zeskoczył z konia. – Jeśli mają ze sobą doświadczonego tropiciela, z pewnością natkną się na odchody naszych koni. Prawdopodobnie będą się poruszali równie powoli jak my, ale utrzymają dystans. Nie zgubimy ich.
– Odpocznijmy chwilę – powiedział Arutha, zsiadając z konia. – Jimmy, daj koniom owsa, jest w worku za siodłem Lauriego.
Jimmy zajął się końmi, narzekając pod nosem. Po pierwszej, spędzonej w drodze nocy przekonał się, że do jego obowiązków, jako młodego szlachcica w służbie Księcia, należała opieka nad koniem suzerena... jak również nad wszystkimi pozostałymi wierzchowcami.
Martin zarzucił łuk na ramię.
– Cofnę się trochę po naszych śladach, by sprawdzić, czy w okolicy nikt się nie kręci. Wrócę za godzinę. Jeśli coś się stanie, nie czekajcie na mnie. Spotkamy się jutro wieczorem w klasztorze Ishap – powiedział i natychmiast wtopił się w mrok.
Arutha siedział na siodle, a Jimmy wraz z Lauriem krzątali się przy koniach. Gardan stał na straży, wpatrując się uważnie w otaczającą ich ciemność.
Czas mijał powoli. Arutha siedział zatopiony w myślach. Jimmy obserwował go kątem oka. Laurie mimo ciemności zauważył to i stanął przy chłopcu wycierającym właśnie boki wierzchowca Gardana.
– Martwisz się o niego? – szepnął. Jimmy ledwo dostrzegalnie skinął głową.
– Nie mam rodziny ani zbyt wielu przyjaciół, pieśniarzu. Książę jest dla mnie... ważny. Tak, masz rację, niepokoję się o niego.
Skończył oporządzać konie i podszedł do zapatrzonego w ciemność Księcia.
– Konie nakarmione i oporządzono. Arutha otrząsnął się z zamyślenia.
– To dobrze. Odpocznij teraz. O pierwszym brzasku ruszamy dalej. – Rozejrzał się wokół. – Gdzie Martin? Jimmy spojrzał w kierunku, z którego przybyli.
– Ciągle jest gdzieś tam.
Arutha spojrzał w tym samym kierunku.
Jimmy usadowił się wygodnie, oparł głowę na siodle i owinął się szczelnie kocem. Zanim zmorzył go sen, długo wpatrywał się w ciemność.
Jimmy otworzył oczy. Coś go obudziło. Zbliżały się dwie postacie. Już miał zerwać się na nogi, kiedy rozpoznał Gardana i Martina. Przypomniał sobie, że Gardan został na straży. Po cichutku podeszli do skromnego obozowiska.
Jimmy zbudził pozostałych. Arutha widząc, że brat powrócił, nie tracił czasu.
– Odkryłeś coś? Ścigają nas?