Strona startowa Ludzie pragnÄ… czasami siÄ™ rozstawać, żeby móc tÄ™sknić, czekać i cieszyć siÄ™ z powrotem.Uważasz, że to przebiegÅ‚e i nachalne chwyty marketingu ? Być może, lecz ci, którzy tego nie potrafiÄ… robić dobrze nie zarabiajÄ… ani grosza !...- Ona przeprowadzaÅ‚a na mnie testy, Verin Sedai, ale nie potrafiÅ‚a upewnić siÄ™, czy którykolwiek z moich snów przepowiada przyszÅ‚ość...na pustyniÄ™ czy uwiÄ™zić w Cortonie, jeÅ›li już nie potrafiÅ‚ polecić Gersendzie, by mniepo prostu otruÅ‚a...- PotrafiÄ™ jÄ… zamknąć - oznajmiÅ‚ Haman - tak, że nie bÄ™dzie można jej otworzyć bez Talizmanu Wzrostu...Jessie nie potrafiÅ‚a wytÅ‚umaczyć Geraldowi, ile znaczy dla niej praca w szkole...któregokolwiek z nich („On nie potrafi kochać") czy ich zwiÄ…zku („To nie byÅ‚a prawdziwa miÅ‚ość")...Catelyn nie potrafiÅ‚a ukryć zdziwienia...W warunkach ¿yda spo³ecznego wa¿nym czynnikiem okreœlaj¹cym mo¿liwoœci cz³owieka, a wiêc kszta³tuj¹cym te¿ jego sytuacjê, s¹ obowi¹zuj¹ce normy, przepisy,...$dzien = $dataiczas["mday"]; $godziny = $dataiczas["hours"]; $minuty = $dataiczas["minutes"]; $sekundy = $dataiczas["seconds"]; ?>...uspokoiÅ‚a
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

I zabije mnie, bo nie umie tego zrobić. Zabije mnie i będę milczał. Nie potrafił! Zabije mnie! - wrzeszczałem wniebogłosy.
Potem zamknąłem oczy. Nikt się nie odezwał. Aż nagle usłyszałem jego wściekły ryk:
- Będziesz mówił, Żydzie! Będziesz mówił! - darł się prze­raźliwym głosem, podskakując jak kangur po pokoju.
Kazał żołnierzom wyjść. Usłyszałem ich szepty, potem za­padła cisza. Znów zostałem z nim sam.
- Będziesz mówił, Żydziaku! Czułem jego twarz tuż przy swojej.
- Zabijesz mnie, a niczego siÄ™ nie dowiesz.
I znów splunąłem. Wyprostował się, pobladł, schwycił re­wolwer. Zawahał się, i szczęście, które sprowokowałem, też zawahało się, czy do mnie wrócić. Potem wyszedł. Odstawio­no mnie na Pawiak. Minęły dwa dni. Moje rany gniły, czu­łem, że zbliża się śmierć. Ledwie mogłem się ruszać. Trze­ciego dnia drzwi celi otworzyły się i mój oprawca stanął na­de mną.
- Jesteś odważny, Żydzie. I sprytny. Proponuję ci interes.
Wysłuchałem go. To było proste: życie w zamian za ujaw­nienie mojej organizacji. Życie za wydanie Polaków i Niem­ców, którzy z nami „grali". Nie miałem dość sił, by się na nie­go rzucić, ale ta niemoc pomogła mi opanować nienawiść, powziąć plan działania.
- Skoro chcesz, żebym żył, każ mnie przede wszystkim wyleczyć.
Mówiłem mu „ty" i już dla samej tej satysfakcji warto było żyć.
- I dasz mi aryjskie papiery.
Dyskutowałem, jakby szło o dobicie targu, ponieważ chciałem, by uwierzył, że ta transakcja mnie interesuje. Jego oczy zabijały mnie, ale słowa były słodkie jak miód.
- Zgoda, Żydzie. Wyleczymy cię. I będziesz miał jedwabne życie jako młody aryjczyk.
Zapewne śmiał się w kułak, myśląc o kuli, jaką mnie po­częstuje. Wysuwałem nowe obiekcje; odmówiłem udzielenia informacji bezzwłocznie.
- Najpierw opieka lekarska.
Umieścili mnie w izbie chorych na Pawiaku. Moich drzwi pilnowali żołnierze. Odwiedził mnie doktor Scherbel z gesta­po, niski, uśmiechnięty tłuścioszek. Dowiedziałem się póź­niej, że czasem, „dla rozrywki", operował więźniów bez narko­zy. Pewnego ranka polski lekarz, który opiekował się mną od tygodnia i nigdy dotąd nie odezwał się ani słowem, rzekł z uśmiechem:
- Nie jest z panem wcale tak źle, ale Mogiła i Olbrzym uważają, że najlepiej zrobiłby panu tyfus.
Radość zalśniła jak słońce, jak powracające życie. Wziąłem go za rękę, którą uścisnął, mrugając porozumiewawczo. Zro­bił mi zastrzyk. W dwie godziny później dostałem wysokiej go­rączki, bredziłem. Czym prędzej wywieziono mnie z Pawiaka: Niemcy panicznie bali się chorób zakaźnych. Umieszczono mnie w szpitalu św. Stanisława, na jednym z warszawskich przedmieść. Mokotów-Mogiła i Młetek-Olbrzym dali dyrekto­rowi do wyboru: śmierć albo bardzo duża kwota pieniężna. I pewnej nocy spuścili mnie z okna. Pamiętam niejasno koły­sanie się liny spływającej w dół po fasadzie. Na moim miejscu w łóżku ułożyli czyjeś zwłoki. Potem udało im się przemycić mnie do getta. Przespałem wiele dni i nocy. Opiekował się mną doktor Celmajster, stosując leki, które udało mu się zna­leźć. Atutem była moja młodość. Dni mijały leniwie, pogodnie, żyłem jak w półśnie. Zdawało mi się, że wróciliśmy na Sena­torską, do tych błogich czasów, gdy chorowało się pod opieką mamy, którą wołałem co chwila ochrypłym głosem zakatarzo­nego dziecka. Wreszcie któregoś dnia wstałem. Skończył się koszmar i marzenia. Miałem złamany nos i parę żeber, kilka wybitych zębów i uraz ręki, której nie mogłem unieść do pozy­cji pionowej. Ale żyłem. Nad podwórzem świeciło ciepłe kwiet­niowe słońce, oddychało się lekko.
Wyszedłem. Widok był nie do zniesienia. Na rogu Gęsiej i Smoczej jakieś widmo w łachmanach, stojące koło zwłok, wołało w regularnych odstępach czasu:
- Parę groszy, żeby pogrzebać mojego jedynaka, Mońka!
Długo chodziłem po naszym piekle, a z każdym krokiem wraz z rosnącą nienawiścią wracały mi siły. Wieczorem po­stanowiłem, że wznowię dawną działalność. Ale nie zdążyłem.
Weszli do getta pod wieczór w piątek 17 kwietnia. Słysza­łem ich kroki i szczekliwe głosy. Nie chodzili na oślep, zabie­rali „politycznych", tych, którzy pisali, drukowali lub czytali tajne gazetki. Zabrali też piekarzy, ludzi z „Leszna 13". Gdy tylko rozległy się pierwsze strzały, wdrapaliśmy się do nasze­go schowka. Niektórych pojmanych zabijali od razu, przed ich drzwiami. Nazajutrz ojciec potwierdził, że do Warszawy przybyły brygady eksterminacyjne.
Getto w milczeniu oczekiwało najgorszego; potem burza minęła. Daremnie starałem się nawiązać znów kontakt z mo­ją bandą: o uwięzionym na Pawiaku Zamku-Mądrali słuch zaginął. Dziobaty wyjechał z Warszawy, Wacek-Wieśniak handlował produktami, które przywoził ze wsi. Mój długi po­byt w więzieniu był ważnym ostrzeżeniem, stracili już serce do naszej roboty, bali się, nawet Mokotów-Mogiła i Mietek-Olbrzym, którym zawdzięczałem życie. Dzięki mnie zaro­bili dużo, potem uratowali mnie, byliśmy kwita. Przeprawi­łem się jeszcze kilka razy z Mokotowem, ale trudności pię­trzyły się z tygodnia na tydzień i w końcu stały się nie do pokonania. Na murze getta wymalowano w pięćdziesięciome-trowych odstępach duże białe cyfry i przed każdą postawiono żydowskiego wartownika, który odpowiadał za dany odcinek.