Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Wawrzyniec nie miał czasu — ciągnął Eliasz — w dodatku był ści-
gany, wybrał więc dla przekazania wiadomości mądrą i nie budzącą podejrzeń markie-
tankę, która, jak Bóg czasami zrządza, zakochała się w tym nieszczęsnym Williamie. Jak
ona siÄ™ nazywa?
— Ingeliza, Ilzelinda lub jakoś podobnie. Niemka — dorzuciła lekceważąco hrabi-
na. — Z Merzu.
Strach przeniknął mi członki! Potem jednak pomyślałem: co za radosna niespo-
dzianka! W moim położeniu ta kobieta mogła mi tylko być pomocna, mogła mnie oca-
lić. Niewykluczone jednak, że zginiemy oboje…
ÅšLEPA SZTOLNIA
Langwedocja, jesień 1245
Bliski kontakt ze skąpo odzianą kobietą — miała przecież na sobie tylko cienką mu-
ślinową koszulę, kiedy leżała na nim podczas tej szaleńczej jazdy uciekającej z łoskotem
karety — niemal pozbawił inkwizytora zmysłów. W każdym razie nakazanego przez
Kościół zmysłu wstrzemięźliwości. Kobieta miała związane ręce, pachołcy zaś wepchnę-
li ją tak do powozu, że jej dłonie trafiły na krocze mnicha i teraz poruszały się w rytm
gwałtownego kołysania. Inkwizytor choć modlił się i przeklinał, czuł mimo woli, że jego
męskość rośnie w rękach uwięzionej. Jej białe piersi przywarły do pozbawionej zarostu
twarzy, toteż Fulko zacisnął wargi, aby przynajmniej język nie zaznał rozkoszy, która już
stała się udziałem jego nozdrzy i zamkniętych w popłochu oczu.
Kiedy gwałtowne podskoki ustały i kareta potoczyła się spokojniej, Fulko wiedział,
że bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło. Lubieżność zaczęła ustępować powoli
z jego członków, potem także z głowy.
W półmroku pojazdu wygrzebał się spod kobiety i sapnął ze złością ujrzawszy, że
leży nadal bez ruchu, jak omdlała po płomiennym przeżyciu, w którym on brał udział,
184
aczkolwiek go nie zakosztował. Błękitnie żyłkowane piersi drżały, gdy cicho płakała, cu-
downa niczym Madonna, jasne oczy w twarzy otoczonej lnianymi warkoczami dopie-
ro teraz nabrały wyrazu. Poczuł nieodparte pragnienie, aby delikatnie przesunąć jej ko-
szulę w górę, odsłonić pośladki i wziąć ją a tergo, byle tylko nie patrzeć w te przejrzyste
oczy, które spoglądały na niego ze strachem i tęsknotą, ba, z tak piekielną uległością.
Kareta stanęła i inkwizytor rzucił się do okna.
— Le Trou des Tipli’es! — oznajmił woźnica i wskazał na las, gdzie wznosiły się po-
sępne niebieskoczarne bazaltowe mury. — Kasztel templariuszy, niezbyt słynący
z gościnności.
— Nie mamy wyboru — odparł inkwizytor — oni zaś nie mogą odmówić schronie-
nia człowiekowi papieża.
Kareta poturkotała więc w kierunku warowni, której gładkie mury w miarę zbliżania
się wystrzeliwały coraz bardziej w górę na przejmującą zgrozą wysokość. Nie było wi-
dać ani blanków, ani wież, tylko lekko ścięty sześcian, który tkwił między jodłami, jak-
by go wcisnęła w ziemię pięść giganta. Huczący w wąwozie potok wymusił przerzuce-
nie zwodzonego mostu, a znajdująca się w głębi brama nie pozwalała niepożądanym
gościom zajrzeć do wnętrza.
Zaledwie pojazd inkwizytora przejechał most i wtoczył się w bramę, opadła za nim
żelazna krata, most podniesiono i przybysze zostali uwięzieni w ciemnej kamiennej ko-
morze. Z otworu strzelniczego dobiegło zwięzłe pytanie, czego sobie życzą.
Inkwizytor mimo narastającego gniewu zachował spokój.
— Sługa kurii rzymskiej w specjalnej misji… — Spytał o nazwę zamku i jego kaszte-
lana, dodał, że inkwizytor Fulko z Procidy prosi o schronienie i opiekę na jedną noc.
Głos furtiana pozostał niewzruszony.
— Zamek nie ma nazwy i właściwie nie jest zamkiem. Możemy wam zapewnić bez-
pieczeństwo, ale nie nocleg. Nie dostaniecie nawet siana czy słomy.
— Niech tak będzie! — warknął inkwizytor, dla którego stało się jasne, że komendant
twierdzy również nie złoży mu uszanowania.
Ze szczękiem podniosła się wewnętrzna krata, brama się rozwarła i wypuściła kare-
tę z ciasnego więzienia na zamkowy podwórzec.
Był to pusty kwadrat, żadne schody nie prowadziły na koronę murów, tylko po prze-
ciwległej stronie dziedzińca, która przylegała do skalnej ściany, znajdowało się kilka za-
mkniętych bram wystarczająco dużych, by przepuścić pojazd, a wysoko w murze wid-
niały podobne do okien otwory.
Dwaj sierżanci z czerwonymi krzyżami na czarnych płaszczach podeszli do karety.
— Wjedziecie przez czwartą bramę Apokalipsy, przetniecie grotę Apokryfu Ewange-
lii, potem skręcicie na lewo w drugą sztolnię Nierządnicy Babilonu, potem w pierwszą
w prawo i znajdziecie się w katedrze Wielkiego Zwierza. Tam możecie ułożyć się na spo-
185
czynek z takimi wygodami, jakie zapewnia wam ekwipunek. Jutro o szóstej rano musi-
cie opuścić twierdzę.
— Dziękuję wam z całego serca… — zaczął inkwizytor, ale młodszy z sierżantów
przerwał mu tę podniosłą mowę.
— Oszczędźcie sobie podziękowań, zamiast tego zważajcie na wskazówki!
— Jeśli zboczycie z drogi — dorzucił starszy ostro — liczcie się z przykrościami. Do-
brej nocy!
Zgrzytając zębami inkwizytor dał znak woźnicy, by ruszał, w nadziei, że pachołek
zapamiętał drogę. Niewidzialna ręka otworzyła czwartą bramę i kareta wtoczyła się do
podziemnego świata.
Podczas gdy na dworze panowało dokuczliwe zimno, wnętrze góry wypełniało ła-
godne powietrze. Ciepłe światło wielu lampek oliwnych, które płonęły umieszczone
w załomach skał, przemieniało jaskinie w czarodziejskie królestwo. Raz zwężały się
one do wąskich przejść, potem otwierały przed gośćmi niczym olbrzymie sale. Leżące
w nich jeziora odbijały przepych zwisających stalaktytów, z wody zaś wyrastały osobli-
we struktury stalagmitów.
Dotarli do katedry Wielkiego Zwierza. Była to grota wysoka jak kościelna nawa,