Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Tak mówił Piris - i długo jeszcze wyjaśniał, jakim gatunkiem drzewa jest on sam, jakim jest Chlo, a jakim gatunkiem młodych pędów są ich synowie...— Być może, że nie… chociaż pańskie nagłe pojawienie się…— W kinematografie robią jeszcze lepsze sztuki…— Więc niech mi pan...Ale Kaśka nie chce tej prawdy zrozumieć, żyje jeszcze sama za krótko i choć od dziecka widzi nędzę i ból, przez jakie podobne jej istoty przechodzą, wobec...oznaki słabości i uległości będą wywoływać współczucie i skłaniać do "fair play", a w jakich warunkach będą one po prostu pobudzać do jeszcze... Tego samego jeszcze miesiąca, w którym objął rządy Pomorza, dnia 26-go Lipca 1295 roku, koronował się Przemysław w Gnieźnie na króla polskiego, za...— Idź więc, i to szybko! Coś mi zaczyna świtać we łbie! Pruski oficer w cywilnym ubraniu, szpieg Juareza i jeszcze dwaj inni, o których nic nie wiemy! To by był...– Czyż nie mówiłam przed chwilą, że masz być moim bohaterem? Nie widział jej twarzy, ale czuł dobrze, że żartuje, rzekł więc jeszcze poważniej...Widoczny z daleka, zbudowany bez jednolitego planu dom na farmie wciąż jeszcze zdawał się mały, kiedy Tam ściągnął wodze i zamachał do Aielów, by przyłączyli...- Ale - przerwał mu Michael - zrozumieliście, że Adam będzie pierwszą ofiarą, jeżeli oprócz tych dwóch śledzi go jeszcze jakiś inny gestapowiec, i że nigdy nie...– No, na pewno – burknęła jeszcze inna starucha...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

O numerze osiem­naście wiem tylko tyle, że stacjonuje w Linzu. Dzie­więtnasty stanowi za to dość ciekawy problem: otrzymał przesyłkę z trucizną, chociaż nie był promowany. Fakt, że przebywa w Galicji, oczyszcza go w pewnym stopniu z podejrzeń. To samo dotyczy numeru dwa­dzieścia, który przebywa w garnizonie krakowskim. Oczywiście, obaj mogli mieć wspólnika, który nadał te przesyłki pocztą.
- Koncentruje się pan zatem na tych czterech?
- Mógłbym też wziąć pod uwagę następnych, dla całkowitej pewności - odrzekł Kunze - ale obecnie ci czterej: siedemnasty, osiemnasty, dziewiętnasty i dwudziesty to moi główni podejrzani.
- Muszę pana ostrzec, kapitanie - zaśmiał się Weinberger - że próby szukania Charlesa Francisa wśród kolegów oficerów nie przysporzą panu popu­larności.
- Wiem - powiedział Kunze wzruszając ramio­nami - ale nie mam innego wyboru.
- Przyślę panu Johanna Pobudę. To najlepszy spe­cjalista od grafologii, z jakim pracowałem. Ostatnio pomógł nam rozwikłać niezwykła przemyślną aferę szpiegowską.
Mimo usilnych starań inspektora dopiero o drugiej po południu Johann Pobuda spotkał się z kapitanem przed koszarami na Getreidemarkt, gdzie mieściła się Akademia Wojenna. Ekspert od grafologii był elegan­ckim, drobnej postury panem, w nieokreślonym wie­ku, o porcelanowej cerze i nienagannej sylwetce ma­nekina sklepowego. Miał na sobie wytworne palto pod­bite futrem, a w ręce coś w rodzaju skórzanego sakwojaża, jakie noszą domowe akuszerki, gdy spieszą do porodu.
Razem weszli do gmachu i udali się wprost do ar­chiwum. Kustosz, stary emerytowany pułkownik, drze­mał sobie błogo w kancelarii. Ocknął się prędko, gdy mu oznajmiono o przyjściu Kunzego.
- Chciałbym zerknąć na dysertacje absolwentów z rocznika 1905 - rzekł do niego kapitan.
- Proszę przyjść pojutrze - wymamrotał oprys­kliwie zaspany pułkownik, zły, że mu przerwano po­południową sjestę.
- Nie mogę czekać tak długo - rzekł stanowczo Kunze. - Muszę je obejrzeć natychmiast.
- Zawsze ten przeklęty pośpiech! - gderał sta­rzec. - Wam, młodym, wydaje się, że jestem czaro­dziejem. Jeżeli nawet odszukam te cholerne dyserta­cje, to ktoś musi mi pomóc je wyciągnąć!
- Proszę tylko wskazać, gdzie się znajdują, a resz­tę pozostawić już mnie - odparł Kunze, nie chcąc robić niepotrzebnego zamieszania. - Przejrzymy je, a potem odłożymy na miejsce.
Propozycja zadowoliła staruszka. Nawet nie spytał kapitana, po co chce oglądać te dysertacje, co bardzo było Kunzemu na rękę. Mrucząc coś do siebie o nie­cierpliwości młodych pułkownik zaprowadził przyby­łych do pomieszczenia, gdzie oprawione w skórę dy­sertacje, pisane w pocie czoła przez liczne roczniki absolwentów Akademii Wojennej, zapełniały półki, a następnie poczłapał do swej kancelarii, by kontynu­ować przerwaną drzemkę. Kunze bez trudu odszukał prace dyplomowe rocznika 1905. Wydostał z teczki dwie koperty z pismem Charlesa Francisa i wręczył je Pobudzie.
- Oczekuję z pana strony rzeczy omal niemożli­wej - rzekł kapitan. - Pokażę panu pewną ilość ma­nuskryptów w nadziei, że odnajdzie pan rękę, która wypisała te oto adresy. Kłopot w tym, że nadawca pi­sał je nie odręcznym pismem, ale stereotypową kali­grafią używaną w wojsku przy wykresach i oznacza­niu map.
Pobuda rzucił Kunzemu lekko kpiące spojrzenie, - Do odręcznego pisma nie byłbym panu wcale potrzebny, prawda? - Wziął do ręki kopertę z na­zwiskiem kapitana Molla i oglądał chwilę, potem wy­jął z futerału lupę i ustawił nad literami. - Tajemni­czy Charles Francis... - wymamrotał. Był wiernym czytelnikiem „Neue Freie Presse” i domyślał się, że zlecona mu ekspertyza wiąże się ze sprawą otrucia.
- Tak jest - potwierdził Kunze. Wyciągnął na chybił trafił siedem prac z półki i położył je na stole przed Pobudą. - Zaczniemy od tych - rzekł i otwo­rzył każdy egzemplarz na stronie, gdzie nie było naj­mniejszego śladu tożsamości autora.
Johann Pobudą ściągnął irchową rękawiczkę z le­wej dłoni, bo z prawej zdjął już wcześniej witając się z kapitanem, i począł oglądać starannie pracę jedną po drugiej.
- Wszystkie pisane w nerwowym napięciu - po­wiedział - przez ludzi młodych, mówiąc ściśle, dwu­dziestoparoletnich indywidualistów.
Kunze nie był tym olśniony. Każdy przeciętny czy­telnik prasy mógłby poczynić podobne obserwacje.
- Czy jest wśród nich może nadawca przesyłek? - spytał. W jakiś sposób irytowało go iście staropanieńskie krygowanie się Pobudy. Nie widział jeszcze ani mężczyzny, ani nawet kobiety, których paznokcie by­łyby tak wypolerowane do perłowego blasku.
- Nie ma - odpowiedział z całą stanowczością Po­budą.
Ton jego głosu uspokoił kapitana. Z siedmiu przed­stawionych mu dysertacji trzy napisane zostały przez świeżo promowanych oficerów, cztery zaś przez ab­solwentów znajdujących się na końcu listy lokat. Kun­ze wręczył ekspertowi następny stos prac. Znów wy­brał autorów znajdujących się poza wszelkim podejrze­niem. Pobudą przeglądał stronice z głęboką uwagą.
- Tutaj widzę lekkie podobieństwo - wymruczał wskazując na jeden z otwartych rękopisów. Przyłożył obie koperty do stronicy przesuwając lupą tam i z po­wrotem. - Nie - stwierdził na koniec. - To nie on. Jego „R” wprowadziło mnie przez chwilę w błąd, ale na tym kończy się podobieństwo.
Kunze wybrał egzemplarze prac autorów znajdują­cych się pod numerami: szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście oraz dwadzieścia na liście lokat.
- A ci? - spytał.
Pobudą uśmiechnął się chytrze.
- Czy to nadal próby mych umiejętności, czy też zdecydował się pan przystąpić do meritum sprawy?
- Byłem zdecydowany od samego początku - od­parł Kunze.
- Chce pan, bym uwierzył, że macie dwudziestu podejrzanych?
- Jest ich dziewięćdziesięciu jeden. Wprawdzie wy­eliminował pan piętnastu, to jednak mamy jeszcze sporo pracy przed sobą.
Była to oczywiście nieprawda, ale Kunze wolał trzymać grafologa w niepewności.
Pobudą zatrzymał się chwilę nad pismem autora numer szesnaście, owego porucznika, któremu opero­wano ślepą kiszkę. Numer siedemnaście nie przedsta­wiał najwyraźniej żadnego problemu, ponieważ grafolog przeciągnął lupą tylko raz jeden nad tekstem.
- Na pewno nie ten - wymamrotał.
Numer dziewiętnaście, porucznik Josef von Hedry, stacjonował w Gródku w Galicji i był jedynym z niepromowanych poruczników, który otrzymał przesyłkę z trucizną. Pobudą spędził dziesięć minut nad jego pismem.