Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
O numerze osiemnaście wiem tylko tyle, że stacjonuje w Linzu. Dziewiętnasty stanowi za to dość ciekawy problem: otrzymał przesyłkę z trucizną, chociaż nie był promowany. Fakt, że przebywa w Galicji, oczyszcza go w pewnym stopniu z podejrzeń. To samo dotyczy numeru dwadzieścia, który przebywa w garnizonie krakowskim. Oczywiście, obaj mogli mieć wspólnika, który nadał te przesyłki pocztą.
- Koncentruje się pan zatem na tych czterech?
- Mógłbym też wziąć pod uwagę następnych, dla całkowitej pewności - odrzekł Kunze - ale obecnie ci czterej: siedemnasty, osiemnasty, dziewiętnasty i dwudziesty to moi główni podejrzani.
- Muszę pana ostrzec, kapitanie - zaśmiał się Weinberger - że próby szukania Charlesa Francisa wśród kolegów oficerów nie przysporzą panu popularności.
- Wiem - powiedział Kunze wzruszając ramionami - ale nie mam innego wyboru.
- Przyślę panu Johanna Pobudę. To najlepszy specjalista od grafologii, z jakim pracowałem. Ostatnio pomógł nam rozwikłać niezwykła przemyślną aferę szpiegowską.
Mimo usilnych starań inspektora dopiero o drugiej po południu Johann Pobuda spotkał się z kapitanem przed koszarami na Getreidemarkt, gdzie mieściła się Akademia Wojenna. Ekspert od grafologii był eleganckim, drobnej postury panem, w nieokreślonym wieku, o porcelanowej cerze i nienagannej sylwetce manekina sklepowego. Miał na sobie wytworne palto podbite futrem, a w ręce coś w rodzaju skórzanego sakwojaża, jakie noszą domowe akuszerki, gdy spieszą do porodu.
Razem weszli do gmachu i udali się wprost do archiwum. Kustosz, stary emerytowany pułkownik, drzemał sobie błogo w kancelarii. Ocknął się prędko, gdy mu oznajmiono o przyjściu Kunzego.
- Chciałbym zerknąć na dysertacje absolwentów z rocznika 1905 - rzekł do niego kapitan.
- Proszę przyjść pojutrze - wymamrotał opryskliwie zaspany pułkownik, zły, że mu przerwano popołudniową sjestę.
- Nie mogę czekać tak długo - rzekł stanowczo Kunze. - Muszę je obejrzeć natychmiast.
- Zawsze ten przeklęty pośpiech! - gderał starzec. - Wam, młodym, wydaje się, że jestem czarodziejem. Jeżeli nawet odszukam te cholerne dysertacje, to ktoś musi mi pomóc je wyciągnąć!
- Proszę tylko wskazać, gdzie się znajdują, a resztę pozostawić już mnie - odparł Kunze, nie chcąc robić niepotrzebnego zamieszania. - Przejrzymy je, a potem odłożymy na miejsce.
Propozycja zadowoliła staruszka. Nawet nie spytał kapitana, po co chce oglądać te dysertacje, co bardzo było Kunzemu na rękę. Mrucząc coś do siebie o niecierpliwości młodych pułkownik zaprowadził przybyłych do pomieszczenia, gdzie oprawione w skórę dysertacje, pisane w pocie czoła przez liczne roczniki absolwentów Akademii Wojennej, zapełniały półki, a następnie poczłapał do swej kancelarii, by kontynuować przerwaną drzemkę. Kunze bez trudu odszukał prace dyplomowe rocznika 1905. Wydostał z teczki dwie koperty z pismem Charlesa Francisa i wręczył je Pobudzie.
- Oczekuję z pana strony rzeczy omal niemożliwej - rzekł kapitan. - Pokażę panu pewną ilość manuskryptów w nadziei, że odnajdzie pan rękę, która wypisała te oto adresy. Kłopot w tym, że nadawca pisał je nie odręcznym pismem, ale stereotypową kaligrafią używaną w wojsku przy wykresach i oznaczaniu map.
Pobuda rzucił Kunzemu lekko kpiące spojrzenie, - Do odręcznego pisma nie byłbym panu wcale potrzebny, prawda? - Wziął do ręki kopertę z nazwiskiem kapitana Molla i oglądał chwilę, potem wyjął z futerału lupę i ustawił nad literami. - Tajemniczy Charles Francis... - wymamrotał. Był wiernym czytelnikiem „Neue Freie Presse” i domyślał się, że zlecona mu ekspertyza wiąże się ze sprawą otrucia.
- Tak jest - potwierdził Kunze. Wyciągnął na chybił trafił siedem prac z półki i położył je na stole przed Pobudą. - Zaczniemy od tych - rzekł i otworzył każdy egzemplarz na stronie, gdzie nie było najmniejszego śladu tożsamości autora.
Johann Pobudą ściągnął irchową rękawiczkę z lewej dłoni, bo z prawej zdjął już wcześniej witając się z kapitanem, i począł oglądać starannie pracę jedną po drugiej.
- Wszystkie pisane w nerwowym napięciu - powiedział - przez ludzi młodych, mówiąc ściśle, dwudziestoparoletnich indywidualistów.
Kunze nie był tym olśniony. Każdy przeciętny czytelnik prasy mógłby poczynić podobne obserwacje.
- Czy jest wśród nich może nadawca przesyłek? - spytał. W jakiś sposób irytowało go iście staropanieńskie krygowanie się Pobudy. Nie widział jeszcze ani mężczyzny, ani nawet kobiety, których paznokcie byłyby tak wypolerowane do perłowego blasku.
- Nie ma - odpowiedział z całą stanowczością Pobudą.
Ton jego głosu uspokoił kapitana. Z siedmiu przedstawionych mu dysertacji trzy napisane zostały przez świeżo promowanych oficerów, cztery zaś przez absolwentów znajdujących się na końcu listy lokat. Kunze wręczył ekspertowi następny stos prac. Znów wybrał autorów znajdujących się poza wszelkim podejrzeniem. Pobudą przeglądał stronice z głęboką uwagą.
- Tutaj widzę lekkie podobieństwo - wymruczał wskazując na jeden z otwartych rękopisów. Przyłożył obie koperty do stronicy przesuwając lupą tam i z powrotem. - Nie - stwierdził na koniec. - To nie on. Jego „R” wprowadziło mnie przez chwilę w błąd, ale na tym kończy się podobieństwo.
Kunze wybrał egzemplarze prac autorów znajdujących się pod numerami: szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście oraz dwadzieścia na liście lokat.
- A ci? - spytał.
Pobudą uśmiechnął się chytrze.
- Czy to nadal próby mych umiejętności, czy też zdecydował się pan przystąpić do meritum sprawy?
- Byłem zdecydowany od samego początku - odparł Kunze.
- Chce pan, bym uwierzył, że macie dwudziestu podejrzanych?
- Jest ich dziewięćdziesięciu jeden. Wprawdzie wyeliminował pan piętnastu, to jednak mamy jeszcze sporo pracy przed sobą.
Była to oczywiście nieprawda, ale Kunze wolał trzymać grafologa w niepewności.
Pobudą zatrzymał się chwilę nad pismem autora numer szesnaście, owego porucznika, któremu operowano ślepą kiszkę. Numer siedemnaście nie przedstawiał najwyraźniej żadnego problemu, ponieważ grafolog przeciągnął lupą tylko raz jeden nad tekstem.
- Na pewno nie ten - wymamrotał.
Numer dziewiętnaście, porucznik Josef von Hedry, stacjonował w Gródku w Galicji i był jedynym z niepromowanych poruczników, który otrzymał przesyłkę z trucizną. Pobudą spędził dziesięć minut nad jego pismem.