Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Innego deszczowego wieczoru siedzieliśmy skuleni w naszym baraku i piekliśmy kasztany w gorącym popiele. Zorba zwrócił się ku mnie i patrzył tak badawczo, jakby chciał zgłębić jakąś wielką tajemnicę. W końcu nie wytrzymał i rzekł:
— Chciałbym wiedzieć, szefie, co ty we mnie widzisz? Na co czekasz? Czemu nie weźmiesz mnie za kark i nie wyrzucisz za drzwi? Mówiłem ci już, że nazywają mnie “Zarazą", bo gdziekolwiek się znajdę, kamienia na kamieniu nie zostawię... Twoją robotę też diabli wezmą... Wyrzuć mnie za drzwi, dobrze ci radzę!
— Podobasz mi się — odpowiedziałem. — Nie pytaj więc o nic.
— Czy nie widzisz, szefie, że mnie brak którejś klepki? Może mam ich parę, ale na pewno nie wszystkie. Zaraz zrozumiesz: Otóż ostatnio dniem i nocą nie daje mi spokoju wdowa. Przysięgam, że nie o mnie tu chodzi. Niech ją diabli... Na pewno jej nie tknę. Nie dla mnie to kąsek... Ale nie chcę straty dla innych. Ona nie powinna spać sama. To byłaby krzywda, szefie. Krzywda nie do zniesienia! Krążę w nocy wokół jej obejścia... A wiesz dlaczego? Chcę zobaczyć, czy ktoś nie przyjdzie do niej. Wtedy bym się uspokoił.
Wybuchnąłem śmiechem.
— Nie śmiej się, szefie! Jeśli kobieta śpi sama, winni są mężczyźni. Wszyscy będziemy za to odpowiadać przed Bogiem w dniu Sądu Ostatecznego. Wprawdzie On przebacza wszelkie grzechy, wymazuje je tą gąbką, o której mówiłem. Ale tego grzechu nie wybaczy! Szefie, biada mężczyźnie, który mógł spać razem z kobietą, a nie uczynił tego, biada kobiecie, która mogła spać z mężczyzną, a postąpiła inaczej. Pamiętasz, co mówił hodża?
Zamilkł na chwilę, po czym wybuchnął:
— Czy człowiek, który umarł, może wrócić na ziemię w innej postaci?
— Nie sądzę, Zorbo.
— Ja też nie. Ale gdyby to było możliwe, wtedy wszyscy ci mężczyźni, którzy wyłamali się ze służby — nazwijmy ich dezerterami z frontu miłości — wróciliby na ziemię, wiesz, pod czyją postacią? Pod postacią mułów.
Zamilkł i popadł w zadumę. Nagle jego oczy zabłysły.
— Kto wie? — rzekł podniecony dokonanym odkryciem. — Może muły, jakie widzi się dziś na świecie, to właśnie tacy głupcy, którzy w poprzednim życiu uważali się za mężczyzn albo kobiety, a po prawdzie nigdy nimi nie byli. W nowym wcieleniu nadal upierają się i wierzgają. Co o tym sądzisz, szefie?
— Że rzeczywiście brak ci piątej klepki — odpowiedziałem ze śmiechem. — Lepiej weź santuri!
— Nie gniewaj się, szefie. Dziś wieczór nie będzie muzyki. Wiesz, dlaczego wyplatam te bzdury? Bo mam wiele trosk. Nowy chodnik — diabli by go wzięli — robi mi kawały! A ty tu mówisz o santuri...
Wyjął z popielnika kasztany, dał mi ich pełną garść i napełnił szklanki winem.
— Szczęść, Boże! — powiedziałem trącając się z nim.
— Boże, wspomagaj! — zawtórował Zorba. — Choć dotąd niewiele nam z tego przyszło.
Wypił jednym haustem i wyciągnął się na posłaniu.
— Jutro — rzekł — będę potrzebował wiele siły, czeka mnie rozprawa z kupą diabłów. Dobranoc!
Następnego dnia wczesnym rankiem Zorba poszedł do kopalni.
Robotnicy drążyli nowy chodnik i praca przy nim posuwała się szybko. Z sufitu kapała woda, a ludzie człapali w czarnym błocku.
Dzień przedtem Zorba sprowadził stemple, żeby podeprzeć strop. Wciąż jednak niepokoił się, pale bowiem nie były dostatecznie grube, a on swoim nieomylnym instynktem, pozwalającym mu traktować cały ten podziemny labirynt tak, jak gdyby to było jego własne ciało, czuł, że zabezpieczenie nie jest pewne. Nasłuchiwał więc cichych jeszcze, ledwo uchwytnych dla mniej wrażliwego ucha trzasków brzmiących jak głuche westchnienia stempli jęczących pod ciężarem stropu.
Dodatkowa okoliczność pogłębiła tego ranka niepokój Zorby! Właśnie kiedy miał zejść do kopalni, nie opodal przejeżdżał na mule wiejski pop Stefanos. Spieszył do pobliskiego żeńskiego klasztoru z ostatnimi sakramentami dla umierającej zakonnicy. Zabobonny Zorba zdążył na szczęście trzykrotnie splunąć, zanim tamten go pozdrowił.
— Dzień dobry — odparł półgębkiem na powitalne słowa popa. I szybko dodał półgłosem: — Tfu! Na psa urok!
Czuł jednak, że to nie wystarczy dla zażegnania niebezpieczeństwa, więc do nowego chodnika schodził rozsierdzony.
Panował tu ciężki zaduch, woń węgla i acetylenu. Robotnicy już przedwczoraj zaczęli umacniać stemple. Zachmurzony Zorba rzucił im krótkie powitanie i zawinąwszy rękawy wziął się do pracy.
Około dziesięciu ludzi waliło kilofami w pokład. Inni zgarniali łopatami urobek gromadzący się u ich stóp, ładowali go na małe, ręczne wózki i wywozili na powierzchnię.
Nagle Zorba zatrzymał się i dał znak robotnikom, żeby przerwali pracę. Nastawił uszu. Jak jeździec związany jest ze swym koniem, a kapitan ze statkiem, tak Zorba zespolony był z kopalnią. Jej chodniki były jak arterie w jego ciele — i to, o czym zbyt późno dałyby znać martwe czarne skały, Zorba przeczuł żywą świadomością człowieka. Właśnie gdy nastawił swoje wielkie owłosione uszy i nasłuchiwał, przyszedłem.
Zerwałem się ze snu, jakby pchnięty czyjąś ręką, pełen złych przeczuć. Ubrałem się i wyszedłem, nie wiedząc, po co się śpieszę i dokąd idę, ale nogi same zaprowadziły mnie do kopalni.