Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.– Jak ci na imię, pięknotko?Odpowiedziała mi niskim głosem:– Na imię mi Merit i nie jest tu w zwyczaju nazywać mnie pięknotką, jak to robią...Tak więc upoiła mnie moja miłość i czułem się silniejszy w wieku męskim, niż byłem w młodości, bo młodość błądzi i miłość jej pełna jest mąk z powodu...Sternau uścisnął go, mówiąc: – Poznajesz mnie, Antonio? – Kto by was nie poznał, was dobroczyńcę hacjendy del Erina...plenipotentem, a mnie bardzo rzadko Kaziem albo Leśniewskim, ale dość często urwisem, dopóki byłem w domu, albo osłem, kiedym już poszedł do szkół...Kiedy znowu spotkałem się z Marią, doznałem dziw­nego i tajemniczego uczucia, wiedząc, że Herminę tak samo tuliła do serca jak mnie, że tak samo dotykała,...38 Jan z Gischali próbuje usunąć Józefa Jan, syn Lewiego, któremu moje sukcesy spędzały sen z oczu, pałał coraz większą nienawiścią do mnie...— Pan się ze mnie naśmiewa…— Myli się pani...– Z pewnością jesteś bardzo bogata – powiedziałem i ogarnęło mnie przygnębienie, bo zląkłem się, że nie jestem jej wart...– Zala Embuay? – spytałem, najbardziej oficjalnym tonem, na jaki mnie było stać...Kiedyś miałem sposobność obserwować go przez cały wieczór podczas koncertu symfonicznego; ku memu zdziwieniu, siedział w pobliżu, wcale mnie jednak nie...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Spojrzał w niebo i rzekł:
- Wkrótce będzie świtać.
- Tak - odparłem. - Chciałbym, aby Walker i Francesca już wrócili - odwróciłem się do niego. -
Wiesz, Piero, coś mnie martwi.
- Co takiego, signor Halloran?
- Coertze. Wciąż jeszcze ma broń i myślę, że spróbuje szukać tych magazynków, które wyrzuciłem.
Piero roześmiał się.
- Będę go obserwował. Nie spuszczę go z oczu.
O to właśnie chodziło. Tych dwóch będzie tak zajętych wzajemnym śledzeniem się, że zabraknie
im czasu, aby wyciąć jakiś numer, no i nie usną obserwując drogę. Podobałem się sobie w roli
Machiavellego. Nie martwiłem się już specjalnie o Francescę. Nie sądziłem, aby zechciała kogokolwiek
oszukać.
Inaczej miała się sprawa z Pierem. Jak sam powiedział - złoto ma zły wpływ na charakter.
W kilka minut później Walker i Francesca wrócili samochodem, przywożąc jedzenie, koce oraz kilka
wyściełanych oparć z przyczepy, które mogły służyć za poduszki.
- Jakieś kłopoty? - spytałem dyskretnie Walkera.
- Żadnych - odparł.
Pierwsze nikłe światło poranka pojawiło się na wschodzie.
- Czas wejść do środka - powiedziałem.
Weszliśmy z Walkerem z powrotem do sztolni. Coertze zaczął zamykać wejście, a ja pomagałem
mu od swojej strony. W miarę jak rosła kamienna ściana, zaczynałem czuć się jak średniowieczny
eremita zamurowywany dla zbawienia duszy. Zanim włożyliśmy na miejsce ostatnie kamienie, Coertze
powiedział:
- Nie martw się o Varsi, wszystko pójdzie dobrze.
- Oczekuję was jutro o zmierzchu.
- Będziemy - odparł. - Chyba nie sądzisz, że ufam ci bezgranicznie, gdy siedzisz w środku z tym
wszystkim?
Ostatni kamień zakrył wejście, ale jeszcze długo słyszałem, jak szura nogami, starając się upewnić,
że z zewnątrz wszystko wygląda naturalnie.
Wróciłem do sztolni i zastałem Walkera z rękami zanurzonymi po łokcie w suwerenach. Klęczał przy
skrzynce przesypując monety i pozwalając, aby spadały z brzękiem.
- Równie dobrze możemy teraz zacząć - : powiedziałem. Wyniesiemy połowę do przodu, zjemy
śniadanie i przerzucimy drugą połowę. Potem będziemy mogli pozwolić sobie na sen.
Robota musiała być zrobiona, a poza tym chciałem tak zmęczyć Walkera, aby, gdy pójdę przenosić
schmeissera, spał jak kamień.
Najpierw usunęliśmy zwalone kamienie sprzed pierwszej ciężarówki. Mieliśmy zamiar
wygospodarować tu miejsce dla maskowania skrzyń ze sztabami i przepakowywania pozostałych rzeczy.
Pracowaliśmy szybko w całkowitym milczeniu. Panującą ciszę zakłócały tylko nasze ciężkie oddechy,
przytłumiony syk lampy Tilleya i przypadkowe stukoty kamieni.
Po godzinie miejsce było przygotowane i zaczęliśmy znosić złoto do przodu. Skrzynie ze sztabami
były piekielnie ciężkie, w dodatku należało je nosić ostrożnie. Któraś omal nie spadła Walkerowi
na nogę. Później dopiero wpadłem na pomysł zrzucania ich ze skrzyni ciężarówki na ułożone jedne
na drugich oparcia z przyczepy. Oparcia wprawdzie na tym ucierpiały, lecz nasze nogi nie były już
narażone na niebezpieczeństwo złamania.
Przeniesienie skrzynek do przodu okazało się nad wyraz trudne. Między ciężarówką a ścianą nie
było dość miejsca, żeby nosić skrzynki we dwójkę, a dla jednego człowieka były one zbyt ciężkie.
Przeklinałem Coertzego za pomysł wprowadzenia ciężarówki tyłem do sztolni.
W końcu zacząłem szperać w zawartości wozów. Znalazłem długi łańcuch holowniczy.
Obwiązywaliśmy nim kolejno każdą skrzynkę, tak że mogliśmy je wlec po ziemi. Od tej chwili praca
zaczęła posuwać się raźniej.
Gdy opróżniliśmy ze złota pierwszą ciężarówkę i przetransportowaliśmy je do przodu, zarządziłem
przerwę na śniadanie. Francesca przygotowała gorący posiłek i mnóstwo kawy. W czasie jedzenia
prowadziliśmy luźną rozmowę.
- Co zrobisz ze swoim udziałem? - zapytałem Walkera z zainteresowaniem.
- Och, czy ja wiem - odparł. - Nie mam jakichś konkretnych planów. Będę się cholernie dobrze
bawił, tyle mogę ci powiedzieć.
Skrzywiłem się. Przewidywałem, że sporo z tego przypadnie bukmacherom, a gorzelnie odnotują
nagły przyrost dochodów w ciągu najbliższego roku. Później Walker najprawdopodobniej umrze
na marskość wątroby lub delirium tremens.
- Zapewne dużo będę podróżował - rzekł. - Zawsze chciałem podróżować. A co ty zrobisz?
W rozmarzeniu odchyliłem głowę do tyłu.
- Pół miliona to sporo pieniędzy - powiedziałem. - Chciałbym zaprojektować wiele łodzi; tak
eksperymentalnych modeli, że nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie ośmieliłby się pomarzyć o czymś
takim. Na przykład duży katamaran do podróży morskich - tu trzeba by zaczynać od podstaw. Miałbym
dość pieniędzy, aby każdą konstrukcję przetestować w tunelu aerodynamicznym, tak jak powinno się
to robić. Mógłbym nawet sfinansować prywatny udział w Pucharze Ameryki - zawsze chciałem
zaprojektować dwunastometrowca - i czy nie byłaby to wspaniała sprawa, gdyby moja łódź wygrała?
- Chcesz powiedzieć, że w dalszym ciągu byś pracował? - w głosie Walkera słychać było
przerażenie.
- Lubię to - odparłem. - Jeśli coś się lubi, nie jest to zwykła praca.
Planowaliśmy naszą przyszłość, przechodząc od jednej wizji do następnej, jeszcze bardziej szalonej,
aż wreszcie spojrzałem na zegarek i powiedziałem:
- Bierzmy się do roboty - im szybciej skończymy, tym szybciej będziemy mogli pójść spać.
Była dziewiąta rano i moim zdaniem powinniśmy skończyć koło południa.
Wzięliśmy złoto z trzeciej ciężarówki. Odległość do pokonania była większa, więc robota zajęła
więcej czasu. Później poszło łatwiej i wkrótce nie zostało już nic oprócz skrzyń z banknotami. Walker
spojrzał na nie z wahaniem.
- Czy nie powinniśmy…?
- Nic z tego - uciąłem ostro. - Gdybym miał pewność, że nikt nie zobaczy dymu, to spaliłbym
wszystko.
Wyglądał na zgorszonego bluźnierstwem, jakim był dla niego pomysł spalenia pieniędzy i wziął się
do ich liczenia. Ja natomiast zebrałem koce i przygotowałem się do snu. Gdy już. się położyłem, rzekł
nagle:
- Tu jest około miliarda lirów. To cholernie dużo forsy. Jest też sporo funtów. Tysiące brytyjskich
piątek. Ziewnąłem.
- Jakiego są koloru?
- Białe. To największe banknoty, jakie widziałem.
- Puść w obieg tylko jeden, a dobiorą ci się do skóry - powiedziałem. - Zmienili wzór piątek, kiedy