Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– Co o tym sądzicie? – spytał cicho.
Dopóki posługiwali się standardowym językiem, nikt nie mógł ich podsłuchać, ostrożności jednak nigdy nie za wiele.
– Jak strzelanie do ryby w beczce, sir – odparł Julian. – Dwa wyjścia. Złożony rozkład pomieszczeń, ale nie jest źle.
Wszystkie pomieszczenia straży od frontu, służby z tyłu, rodzina pośrodku. Jeśli będziemy musieli zająć jeden albo nawet dwa czy trzy domy, nie będzie z tym za dużo zachodu. – Przerwał na chwilę. – Oczywiście pójdzie na to trochę amunicji – dodał
zamyślonym tonem.
– Nie tak dużo – odparł Gulyas. – W porządku, jeszcze trzy pluskwy. Możecie je podłożyć sami, ja mam dość na dzisiaj.
– Och, to nic takiego, sir. Opowiadałem panu, jak ukradłem kosmiczną limuzynę?
* * *
– Nigdy nie nauczył się pan, jak zaplatać sobie warkocz? – spytała Despreaux.
Książę miał najpiękniejsze włosy, jakich kiedykolwiek dotykała, mocne, ale nie grube, i długie jak mardukański dzień. – Ma pan wspaniałe włosy.
– Dzięki – powiedział spokojnie Roger. Nie miał zamiaru mówić plutonowej, jaką przyjemność sprawiało mu czesanie. – To jeden z efektów nielegalnego ulepszania genów.
– Naprawdę? Jest pan pewien?
– Jasne – odparł Roger. – Bez wątpienia. Mam mięśnie rekina, refleks węża i o wiele wyższy próg wytrzymałości niż powinienem. Ktoś ze strony mamy albo taty, albo obojga z nich, sporo pozmieniał w naszych genach za czasów Daggerów, chociaż pewnie każdy, kto miał pieniądze, zrobiłby wtedy to samo, legalnie czy nie. Dostało mi się nawet widzenie w ciemnościach.
– I włosy Lady Godivy. Ale niech się pan lepiej nauczy, jak to robić samemu.
– Nauczę się – obiecał Roger. – Jeśli mi pokażecie. Zawsze ktoś robił to za mnie, ale na Marduku służący chyba wyszli, a Matsugae też tego nie umie.
– Pokażę panu. To będzie nasza mała tajemnica.
– Dzięki, Despreaux. Doceniam to, naprawdę. Może dostaniecie za to medal – zaśmiał się książę.
– Order Złotego Warkocza?
– Jaki tylko zechcecie. Kiedy wrócimy na Ziemię, znów będę bogaty.
* * *
– Bogate miasto – powiedziała Kosutic.
89
Trzeci bazar, który znaleźli, był identyczny jak dwa poprzednie. W większości składał się z postawionych na stałe drewnianych kramów, stojących jeden obok drugiego wzdłuż wąskich alejek. Na sporadycznie rozsianych placykach zaś stały wozy, z których sprzedawano wszystko, czym można było handlować.
Początkowo Kosutic bardzo uważała, zapuszczając się między stragany. Była na wystarczająco wielu planetach i oglądała dość alejek, by wiedzieć, że można było w nich trafić na najlepsze i najgorsze rzeczy, jakie miały do zaoferowania miejsca takie jak to. Marines nie mieli pancerzy, a Mardukanie mogli być godnymi przeciwnikami w bezpośrednim starciu. Dlatego Kosutic wolała się nie spieszyć.
Okazało się, że alejki stanowią najlepszą część targu. Małe sklepiki były bardzo stare i miały ustaloną reputację. Oferowały nie tylko najwyższej jakości towary, ale też korzystniejsze ceny. Niestety jednak sprzedawano w nich nie to, czego potrzebowali ludzie.
Region dostarczał minerałów i klejnotów. Jedzenia i wyrobów ze skóry było tu pod dostatkiem, ale to, co kompanii było potrzebne najbardziej – juczne zwierzęta i broń – sprzedawano rzadko i po wysokich cenach.
Kosutic zatrzymała się przy jednym ze straganów z bronią: jej uwagę przykuł wiszący na ścianie w głębi miecz. Mardukański sprzedawca przycupnął na stołku, mimo to i tak patrzył na sierżant z góry. Był olbrzymem nawet jak na tutejsze standardy i wyglądał tak, jakby nie zawsze był kupcem. Jego lewa górna ręka kończyła się kikutem na wysokości łokcia, a pierś miał
pociętą siatką blizn. Na oba rogi założył brązowe końcówki, wyglądające na diabelnie ostre, a na kikut metalowy hak.
Spojrzał na miecz, na który patrzyła Kosutic, i uderzył hakiem w dłoń drugiej ręki.
– Wiesz, co to jest? – spytał.
– Widziałam już coś takiego – odpowiedziała ostrożnie. – A przynajmniej podobnego.
Broń nie przypominała zupełnie innych oferowanych na targu. Wykonana była z damasceńskiej stali – srebrno–czarny wzór na ostrzu był zupełnie wyraźny. Klinga była długa, jak dla człowieka, chociaż krótka dla Mardukan, zakrzywiona i nieco szersza ku końcowi. Miecz nie był ani kataną, ani sejmitarem – stanowił coś pośredniego.
Był uderzająco piękny.
Kosutic widziała tego rodzaju miecze na kilku planetach, wszystkie one jednak były na o wiele wyższym poziomie technicznym.
– Skąd pochodzi? – spytała.
– Ach... – Kupiec klasnął przeciwległymi dłońmi. – To smutna historia. To relikt z Voitan. Słyszałem o was, ludzie.
Pochodzicie z dalekich krajów. Znacie historię Voitan?
– Częściowo – przyznała Kosutic. – Może opowiesz mi ją od początku?
– Usiądź – zaproponował Mardukanin i wyjął z torby gliniany kubek. – Chcesz pić?
– Nie odmówię. – Sierżant spojrzała przez ramię na niewielką grupę, którą prowadziła. Składała się z drużyny Koberdy, Poerteny i trzech bratanków Corda. – Idźcie trochę pokrążyć.
Wszyscy żołnierze z grupy dostali po latarce i zapalniczce.
– Pohandlujcie, zobaczcie, co tu sprzedają. Ja tu zostanę.
– Czy ktoś ma zostać z panią, pani sierżant? – spytał plutonowy Koberda. Miał dość wyraźne rozkazy.
Kosutic spojrzała na kupca i uniosła pytająco brew. Mardukanin chrząknął.
– Nie – powiedziała i potrząsnęła głową. – Posiedzę tu przez chwilę. Dam znać, kiedy będę chciała wracać.
– Tak jest. – Koberda machnął ręką żołnierzom. Kilka alejek wcześniej widział miejsce, które wyglądało zupełnie jak bar. –
Będziemy krążyć.
* * *
Poertena ruszył w głąb uliczki za Denatem. Doszedł do wniosku, że trzech bratanków Corda można uznać za grupę, a Mardukanin zaklinał się, że zna najlepszy lombard w mieście.
Sprzedawcy i rzemieślnicy po obu stronach alejki przyglądali im się z zainteresowaniem. Wieści o przybyciu ludzi rozeszły się po mieście z prędkością błyskawicy, ale Poertenę dziwił brak większej ciekawości. Na większości ludzkich światów biegłaby za nimi przynajmniej gromadka dzieci, tutaj jednak nie. Właściwie nikt z ludzi nie widział kobiet i dzieci, odkąd przybyli w te okolice.