Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Wysiedliśmy. Tamci odjechali nie oglądając się na nas. Popatrzyłem za nimi. Przez chwilę zrobiło mi się dziwnie na duszy. Odjechali, odjechali moi towarzysze, a ja zostałem. Zostałem.
Otrząsnąłem się z tego wrażenia.
- Chodź - powiedziałem do Pat, która spojrzała na mnie tak. jakby coś zmiarkowała.
- Jedź z nimi!
- Nie.
- Chciałbyś przecież pojechać razem z nimi.
- Ach, gdzie tam - powiedziałem, ale wiedziałem dobrze, że Pat ma rację. -
Chodź.
Szliśmy wzdłuż cmentarza krokiem nieco chwiejnym, upojeni wiatrem i nocną jazdą.
- Robby, ja naprawdę wolę pójść do domu.
- Dlaczego?
- Nie chcę, ażebyś dla mnie poświęcał cokolwiek.
- Co ci przychodzi do głowy? Cóż ja poświęcam?
- Swoich towarzyszy...
- Przecież ich nie poświęcam. Jutro rano spotkam ich znowu.
- Wiesz dobrze, co mam na myśli. Dawniej przebywałeś z nimi o wiele więcej.
- Bo nie było ciebie. - Otworzyłem drzwi.
Pat potrząsnęła głową.
- To zupełnie co innego.
- Oczywiście, że co innego. Chwała Bogu.
Wziąłem ją na ręce i przeniosłem przez korytarz do pokoju.
- Ty ich potrzebujesz - powiedziała z twarzą przytuloną do mojej twarzy.
- Ciebie potrzebuję także.
- Ale nie tak bardzo.
- Zobaczymy.
Pchnąłem drzwi i pozwoliłem jej ześliznąć się na podłogę. Przywarła do mnie.
- Ja jestem bardzo marnym towarzyszem, Robby.
- Mam nadziejÄ™. Niepotrzebna mi kobieta-towarzysz. ChcÄ™ kobiety-kochanki.
- Kiedy ja nie jestem także i tym - wyszeptała.
- A więc czymże jesteś?
- Ani tym, ani owym. Strzępem, fragmentem...
- To jest najcudowniejsze. Podnieca wyobraźnię. Takie kobiety kocha się wiecznie. Skończone doskonałości zapomina się łatwo. Wartościowe także wylatują z pamięci. Tylko fragmentów się nie zapomina.
Była godzina czwarta nad ranem. Odprowadziłem Pat do domu i wracałem.
Niebo już się trochę rozjaśniło. Pachniało rankiem.
Szedłem wzdłuż cmentarza, koło “Café International". Nagle drzwi jednej z szoferskich knajp, tuż przy domu związku zawodowego, otwarły się i wyszła z niej dziewczyna. Miała na sobie maleńką czapeczkę, obdarty czerwony płaszczyk, wysoko sznurowane buciki połyskujące lakierem. Już minąłem ją prawie, gdy nagle uświadomiłem sobie...
- Liza...
- Nareszcie cię widzę - odrzekła.
- SkÄ…d idziesz?
Zrobiłem ruch ręką.
- Czekałam w tej knajpie. Myślałam, że chyba będziesz przechodził. To przecież pora, kiedy wracasz do domu.
- Tak, to prawda.
- Pójdziesz do mnie?
Zwlekałem z odpowiedzią.
- Widzisz, to będzie ciężko...
- Nie potrzebujesz przecież płacić - przecięła szybko.
- Nie o to chodzi - odpowiedziałem nieostrożnie. - Mam pieniądze.
- Ach tak... - rzekła z goryczą i odeszła krok wstecz.
Pochwyciłem jej rękę.
- Nie, Lizo...
Stała drobna i blada na pustej, szarej ulicy. Tak spotkałem ją przed laty, gdy żyłem otępiały i samotny, bezmyślnie i bez żadnej nadziei. Z początku była nieufna jak te wszystkie dziewczęta, ale potem, gdyśmy pogadali ze sobą parę razy, stała się wzruszająco ufna i oddana. Był to naprawdę osobliwy stosunek. Niekiedy nie widywałem jej całymi tygodniami, a potem nagle spotykałem ją, jak stała na ulicy i czekała na mnie. Nie mieliśmy wtedy oboje nikogo i nic na świecie. Dlatego ta odrobina ciepła i obecności, jaką mogliśmy sobie wzajemnie dać, była dla nas cenniejsza niż kiedykolwiek. Nie widziałem jej już od dawna. Od chwili poznania Pat.
- Gdzieżeś bywała, Lizo?
Ściągnęła brwi.
- Wszystko jedno. Chciałam cię tylko zobaczyć. No, mogę już iść dalej.
- Jak ci siÄ™ powodzi?
- Daj spokój. Nie wysilaj się.
Usta jej drżały. Była wynędzniała.
- Pójdę z tobą na chwilę - powiedziałem.