Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Żeby uciec przed zgrają żołnierzy.
- Serio? Bawiliście się zapałkami? Puściliście z dymem kawał okolicy. Z tego co
widziałem, mało brakowało, by spłonęło całe Wirrawee. W każdym razie kiedy szalał pożar,
wielu żołnierzy pobiegło gasić ogień, więc pomyślałem, że to dobra okazja, żeby się ruszyć.
Ukrywałem się na cmentarzu i nie chciałem tam dłużej siedzieć. Pamiętacie, jak Iain mówił,
żeby nie tkwić zbyt długo w jednej kryjówce? No więc kiedy na ulicach zrobiło się pusto,
zacząłem się skradać w stronę szkoły. Postanowiłem, że poczekam właśnie tam. Mniej więcej
w połowie drogi poszedłem na skróty przez park i zobaczyłem doktora Krishnananthana.
Zacząłem z nim rozmawiać, schowany za rododendronem. Chyba przeżył spory szok.
Okazało się jednak, że robi to samo, co twoi rodzice, Fi, więc o wszystkim mi opowiedział.
Pracuje nad programem komputerowym, który śledzi ruchy wszystkich jeńców, więc okazał
się doskonale poinformowany. Nie ma jednak dostępu do informacji o dokładnym miejscu
pobytu poszczególnych osób. Wie tylko, w którym regionie przebywają. Najeźdźcy nadal
bardzo dbają o bezpieczeństwo.
- Zapytałeś go o Nowozelandczyków? - zainteresował się Kevin.
- Jasne. Nic o nich nie wiedział. Nie słyszał o żadnych tego typu akcjach. Ale
powiedział, że lotnisko jest zarządzane odrębnie, więc gdyby coś się tam wydarzyło, władze
w mieście wcale nie musiałyby o tym wiedzieć.
- Co jeszcze ci powiedział? - zapytałam.
Lee przez chwilę wpatrywał się w dal. Nie potrafiłam zgadnąć, co się z nim dzieje. W
końcu powiedział:
- Niewiele. Pożar nas zaskoczył. Doktor K. poważnie się zmartwił. Oczywiście bał się
żołnierzy, a poza tym jeszcze tego, że Wirrawee spłonie. Pożaru obawiał się chyba
najbardziej. Przez całą rozmowę spadały na nas drobinki popiołu. Zresztą już wtedy byłem w
kiepskiej formie. Czułem okropny głód i zmęczenie. Nie wiedziałem, czy lepiej spróbować
wrócić do Piekła, czy może wymyślić coś innego. Nie wiedziałem, czy nadal tam będziecie,
czy może połączyliście się z pułkownikiem Finleyem i wróciliście helikopterem do Nowej
Zelandii albo wyruszyliście do miasta, żeby nas szukać. Doszedłem do wniosku, że jeśli nie
znajdę czegoś do jedzenia, zabraknie mi sił, by wrócić do Piekła. A nie miałem pojęcia, skąd
wziąć pożywienie. Doktor K. wcale mi nie pomógł.
Powiedział, że surowa kontrola racji żywnościowych dla jeńców uniemożliwia
przemycenie czegokolwiek.
Do głowy przyszła mi pewna myśl, więc zapytałam:
- W którym miejscu szkoły zamierzałeś się ukryć?
Wyglądał na zdziwionego.
- Schowałem się w szopie na rowery. Pomyślałem, że nikt nie będzie tam zaglądał.
Roześmiałam się, uradowana.
- Mam zdolności paranormalne! Zawsze o tym wiedziałam!
Powiedziałam im o wiadomości, którą zostawiłam w chatce pustelnika. Nie zrobiła na
nich większego wrażenia, ale moim zdaniem cała historia była świetna. Uwielbiam takie
dziwne przypadki. Mieliśmy jednak tak wielki mętlik w głowie z powodu przejęcia,
zdenerwowania, kaca i braku snu, że gadaliśmy jak wariaci, miotając się po sekretariacie
niczym rój szarańczy.
Stopniowo wywiązała się jednak bardzo rzeczowa, poważna rozmowa. Okazało się, że
musimy podjąć trzy ważne decyzje. Po pierwsze, zorganizować spotkanie Fi z rodzicami. Po
drugie, wycofać się w bezpieczne miejsce. Naiwnie myślałam, że uda się poprzestać na tych
dwóch sprawach, ale Lee wyskoczył z trzecią.
Z atakiem na lotnisko.
Na szczęście wspomniał o tym dopiero wtedy, gdy zdążyliśmy się oswoić z dwiema
pierwszymi. Tamte były dość proste do zrealizowania. Doktor K. miał przekazać rodzicom Fi,
że ich córka jest w pobliżu, by byli gotowi na spotkanie. W nocy odeskortowalibyśmy Fi w
umówione miejsce, w którym zaczekałaby, aż rodzice wyjdą na lunch. Fi miała przed sobą