Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
.. Ba! czasu za mało... za
mało... i jak tam jeszcze sprawi się ten posłaniec...
137
Niech która z nas sama pojedzie!
Łatwo powiedzieć! Każdej coś na przeszkodzie stoi i zawsze ten czas, ten czas! Lada
dzień przecież wszystkiego od nas zażądać mogą, a tu − niegotowe! Stefunia mówi, że od
męża swego wie, że lada dzień... a kiedy naczelnik organizacji tak mówi...
Bieda! gorzka nawet bieda! Takiej drobnostki nawet nie móc porządnie zrobić! Wstyd!
Wiemy, że winy w tym naszej nie ma, jednak wstydzimy się czegoś... może złośliwe żarty
męskie z roboty niewieściej przeczuwając.
Kiedy tak biedujemy i środki ratunku wymyślamy, żadnego wymyśleć nie mogąc, drzwi
od pokojów dalszych uchylają się nieco i przez wąski otwór nieśmiało zrazu wygląda
utrefiona ładnie głowa Marylki Jaroszyńskiej, a potem wysuwa się ze szczeliny całkowicie
i dziewczyna, z filuternym jakimś ognikiem w oczach, do różowego pokoju wchodzi. W
miłości własnej trochę zadraśnięta, trochę może za drzwiami podsłuchiwała, jak sprawa z
barankami się rozstrzygnie i co Czernisia o niej powie, a teraz weszła i z cicha, spokojnie,
lecz z czymś filuternym w uśmiechu i w oczach mówić zaczęła:
− Proszę pań, przez przedpokój teraz przechodziłam i futro pana Burakiewicza widzia-
łam... Takie śliczne baranki! Siwe, takie delikatne, od tych delikatniejsze... śliczne!
Aż policzek na dłoń opuściła z podziwu nad ślicznymi barankami pana Burakiewicza.
A my na wieść tę aż zadrżafyśmy od srogiej, piekącej, od zjadliwej pożądliwości czy
zazdrości. Jeżeli jest na świecie oskoma moralna, tośmy wtedy na pewno jej doświadczyły.
Ot, człowiek szczęśliwy, który takie baranki ma!
− I całe takie futro barankowe ma? − głosami osłabłymi zapytujemy.
− Caluteńkie! − Marylka odpowiada, a filuterne ogniki w oczach aż żarzą się i uśmiesz-
ki po ustach jej aż skaczą.
− Niech panie pójdą i zobaczą, że nie kłamię − mówi.
To prawda. Żeby choć zobaczyć! Pójdźmy zobaczyć!
Wniosek uczyniony jest przez Wincusię, która z wielkimi nożycami w ręku nad stosem
pokrojonych kaszmirów stoi, wszystkimi swymi stalowymi szpilkami, broszkami, klam-
rami błyska i wygląda bardzo energicznie.
− Pójdźmy zobaczyć! pójdźmy!
Nie przez aklamację, bo nie jednomyślnie wniosek przyjęty został; Klemunia, Stefunia,
hrabina i jeszcze ktoś z miejsca się nie ruszyły, ale pięć poszło.
Aby do przedpokoju dojść, trzeba było przez dwa duże i dwa mniejsze pokoje przejść.
Szłyśmy. Pochód otwierała Wincusia, nożyce przez roztargnienie wciąż w ręku trzymając,
potem dwoma parami Oktunia z Tosią i ja z Inka, a za nami w ariergardzie dybała na dłu-
gich swych nogach Czernisia, czarną, długą kresę przesuwając po obrazach i zwierciadłach
u ścian zawieszonych.
Zbitą gromadką skupiłyśmy się w przedpokoju dokoła wieszadeł, na których − o Boże
miłosierny! − futro pana Burakiewicza z baranków siwych... takie śliczne...
Ciche wykrzyki i głośne westchnienia. Żeby to którego ze znajomych panów własność
była! Może byśmy wyprosiły, wypłakały... na klęczki choćby paść... A tak, nieznajomy je-
gomość, Bóg wie kto... skąpiec też pewnie, ani myśleć o proszeniu... Myśmy wprawdzie
wszystkie a wszystkie swoje suknie i inne ubiory jedwabne oddały... ale to co innego... ko-
bietśmy! A panów w ogóle o cokolwiek prosić, to próbować kamienie gryźć... zwłaszcza
jeszcze takiego... Bóg wie kogo!
Gdy tak biedujemy i lamentujemy, główka Marylki Jaroszyńskiej zza ramion naszych
się wysuwa... Nie wiedzieć, skąd się wzięła, bo z nami tu nie szła i później zapewne ci-
chutko się wsunęła, a teraz aż loczki jej nad czołem od energii trzęsą się i ręce szeroko się
rozkładają, gdy ogromnie rezolutnie mówi:
− Ja bym jedną połę ucięła − i już!
138
Skamieniałyśmy, zamarłyśmy z przerażenia, którym propozycja ta nas przejęła, ale po-
tem wskrzesłyśmy i poczęły zamieniać z sobą słowa cichutkie, szybkie, spojrzenia poro-
zumiewawcze, palące... Aż przyszła sekunda, tak, na zegarze czasu zadzwoniła sekunda
(jeżeli w ogóle zegar jakikolwiek sekundy wydzwania), w której kilka ust jednogłośnie i z
determinacją jak śmierć stanowczą wyszeptało:
− Wincusiu, odkrój połę!
Wezwana, cała w błyskawicach swoich stalowych ozdób i w ognistych wypiekach, któ-
re na policzki się jej wybiły, jak jastrząb jaskółkę, jak chart zająca, jak podobno szatan du-
szę potępioną, futro pana Burakiewicza porwała i już je na stole przedpokojowym rozło-
żyła, gdy nagle zawahała się...
− Jakże to? Tak z wierzchem, z watą, z podszewką razem ciąć?...
Do Czernickiej się zwróciła:
− Czernisiu, poradź! Sama odkrój! Ty to porządnie przynajmniej zrobisz!
Sztuka byłaby u cudzego futra połę uciąć − porządnie! Więc też Czernisia obu rękami
za głowę się schwyciła.
− Święty Boże, święty mocny! Ja bym cudze futro... i jeszcze u takiego... On by mię
potem, spotkawszy, wyłajał albo i wybił... I paniom też nie radzę. Tylko że rzeczywiście
potrzebne, nie dla kogoś jednego, ale dla szczęśliwości publicznej potrzebne...
Otóż to! Dla szczęśliwości publicznej! W tym rzecz! I jej samej, Czernisi, mimo prote-
stu oczy na futro pana Burakiewicza patrzą, jak czarne żużelki błyszczą.
Stawi jednak opór namiętnościom i z obu rękoma ku głowie podniesionymi, po wiele
razy wyszeptując: „Święty Boże, święty mocny! A niech mnie Anieli Stróżowie strzegą i
bronią” − szerokimi krokami z przedpokoju umyka i przez długą perspektywę innych po-
kojów kresą długą i czarną ku pokojowi różowemu szybko sunie.
A Wincusia z nożycami nad rozłożonym futrem, jak dziób głodnego ptaka roztwartymi,
rozpaczliwie woła:
− Marylko! pójdź, odkrój! Wprawniejsza... Gdzież Marylka?... − Ehe! Już jej i śladu w