Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Jimmy Cody wrócił do szpitala, a Norbert i fotograf do Portland, żeby zdać relację lekarzowi sądowemu.
Parkins Gillespie stał przez chwilę na schodkach wiodących na ganek domu
i z papierosem tkwiącym w kąciku ust spoglądał w ślad za oddalającym się kara-
wanem.
— Założę się, że Mike nie przypuszczał, jak szybko znajdzie się w nim jako
klient — mruknął, po czym zwrócił się do Bena. — Pan chyba jeszcze nie wyjeż-
dża, prawda? Chciałbym, żeby złożył pan oświadczenie w biurze koronera, jeśli
nie ma pan nic przeciwko temu.
— Nie, nie wyjeżdżam.
Szeryf utkwił w nim spojrzenie swoich wyblakłych, błękitnych oczu.
— Sprawdziłem pana przez FBI — powiedział. — Jest pan czysty.
— Miło to usłyszeć.
— Podobno obskakuje pan córkę Billa Nortona.
— Przyznaję się do winy.
— To fajna laseczka — stwierdził Parkins bez uśmiechu. Karawan zniknął już
z pola widzenia, a po chwili ucichł nawet odgłos jego silnika. — Zdaje się, że ostatnio w ogóle przestała się spotykać z Floydem Tibbitsem.
— Park, zdaje się, że czeka cię jakaś papierkowa robota, prawda? — wtrącił
się Matt.
Parkins westchnął i wyrzucił niedopałek papierosa.
— Jak cholera. Dwa egzemplarze, trzy egzemplarze, nie zginać, nie łamać
i w ogóle. Od paru tygodni mam więcej roboty niż przez cały ostatni rok. Nie
wiem, może to przez ten cholerny Dom Marstenów.
175
Ben i Matt zachowali kamienny spokój.
— No, to na razie. — Parkins podciągnął spodnie i poczłapał do samocho-
du. Otworzywszy drzwi odwrócił się i spojrzał na nich. — Mam nadzieję, że nie
ukrywacie nic przede mną?
— Nie mamy co ukrywać, Park — odparł Matt. — On nie żyje i już.
Przypatrywał im się jeszcze przez chwilę, po czym westchnął ciężko.
— Na to wygląda — powiedział. — Tyle tylko, że to wszystko cholernie dziw-
ne. Najpierw pies, potem jeden Glick, drugi, a teraz Mike. Jak na takie małe za-srane miasteczko to trochę za dużo. Moja babcia zawsze powtarzała, że wszystkie niedobre rzeczy zdarzają się po trzy, nie po cztery naraz.
Wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i cofnął na ulicę. Po chwili zniknął
za wyniosłością wzgórza, pożegnawszy ich krótkim trąbnięciem. Matt odetchnął
głęboko.
— No, to po wszystkim.
— Aha — zgodził się Ben. — Jestem wykończony, a ty?
— Też, ale czuję się tak jakoś. . . dziwnie. Wiesz, jak określają to szczeniaki?
— No?
— Mają takie słowo, kiedy wracają z haju i zastają wszystko takim, jakim by-
ło: „zrypani”. — Otarł twarz dłonią. — Boże, na pewno myślisz, że zwariowałem.
To wszystko musiało brzmieć jak brednie szaleńca, prawda?
— I tak, i nie — odparł Ben, kładąc mu uspokajająco rękę na ramieniu. —
Wiesz, Gillespie ma rację: tu się coś dzieje, a ja jestem prawie pewien, że ma to jakiś związek z Domem Marstenów. Mieszkają tam jedyni, z wyjątkiem mnie,
nowi ludzie w miasteczku, a ja przecież nic nie zrobiłem. Czy nadal chcesz tam się wybrać dziś wieczorem z powitalną wizytą?
— A ty?
— Tak. Teraz trochę się prześpij, a ja skontaktuję się z Susan i wpadniemy
wieczorem po ciebie.
— Dobrze. — Matt zamyślił się na chwilę. — Ben, jest jeszcze jedna sprawa.
Nie dawała mi spokoju od chwili, kiedy wspomniałeś o autopsji.
— Tak?
— Otóż ten śmiech, który słyszałem. . . albo wydawało mi się, że słyszę. . . to był śmiech dziecka. Okrutny i szyderczy, ale na pewno dziecięcy. Czy w związku z tym nie nasuwa ci się myśl o Dannym Glicku?
— Oczywiście, że tak.
— Wiesz, na czym polega proces balsamowania?
— Niezbyt dokładnie. Zdaje się, że ze zwłok odciąga się krew i zastępuje ją
jakimś płynem. Kiedyś był to aldehyd mrówkowy, ale jestem pewien, że teraz
wymyślili coś bardziej wyrafinowanego. Aha, nieboszczyk jest oczywiście patro-
szony.
— Zastanawiam się, czy tak właśnie stało się z Dannym.
176