Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Żołnierze wyszli niespiesznie. Rawat przez długą chwilę patrzył, jak flegmatycznie zdążają w stronę bloków mieszkalnych. Zastanawiał się, skąd bierze się ta powolność, nowi żołnierze jej nie mieli, ale z czasem "stygli" prawie wszyscy. Chodzili niespiesznie, mówili powoli, wszystko robili dokładnie, ale bez pośpiechu,. W walce za to, na wyprawie, na niebezpiecznym patrolu, ich ruchy stawały się sprężyste, zdecydowane, krótkie, czasem niewiarygodnie szybkie. Zdawać by się mogło, że przez cały okres "koszarowy" gromadzą energię na później.
On sam zresztą też nie był wyjątkiem.
Przez otwarte drzwi widział niosącą juki Birenetę. Chód miała niezgrabny, stopy stawiała palcami do środka. Gdyby nie to, gdyby nie wzrost i tusza, nie byłaby wcale brzydka. Miała regularne rysy twarzy, a kędzierzawe, bujne włosy, choć ujęte w niedbałe węzły, spadały kasztanową falą do połowy pleców.
Nie lubił kobiet w Gwardii. Gdyby nie to, że - dobrze wyszkolone - łukiem posługiwały się dwa razy lepiej, niż mężczyźni, w ogóle nie tolerowałby ich w oddziałach. Rzeczywiście, z reguły jednak miały celniejsze oko, niż mężczyźni.
Poszedł do siebie, wyjął ze skrzyni przeszywanicę i zdjął ze ściany kolczugę. Ubrał się starannie, na zbroję narzucił mundurową tunikę z trzema belkami pod piersią, zapiął pas z mieczem. Na stole położył hełm, sajdak z łukiem i kołczan ze strzałami. Dorzucił jeszcze rękawice i torbę z peleryną oraz parę innych drobiazgów. Potem poszedł do stajni wybrać konie.
***
Zanim wyruszyli, podzielili się, jak nakazywała tradycja, swoimi kłopotami, każdy też wyłożył swe zastrzeżenia i pretensje do innych, jeśli miał takie w sercu. Od tej chwili ustać winny wzajemne niechęci; nie wolno brać utajonej złości lub żalu na niebezpieczną wyprawę.
Czasu było mało, ale znaleźli parę chwil, by usiąść półnago w świetlicy, wypić nieco wina, pożartować. Nawet kapitan zajrzał na krótko, odłożył na bok swą szarżę; miał na sobie pancerz i nie zdejmował już go, ale przepił do wszystkich i półgębkiem mruknął coś o tęsknocie za żoną. Docenili to, bo - zamknięty w sobie - nigdy nie pokazywał nikomu innej twarzy, jak spokojną i surową.
Był wśród nich Grombelardczyk, nazywał się Roi, krępy, jasnowłosy mężczyzna zrośnięty z toporem. Długo nie pojmował armektańskich tradycji i zwyczajów, gorszyła go symboliczna, będąca dowodem czystości sumienia i myśli nagość. Teraz siedział wraz z innymi, drapiąc potężną, włochatą pierś i pociągając małymi łykami wino z kubka.
Byli sobie bliscy. Patrzyli jasnym, spokojnym wzrokiem. Nic nie mówiąc obiecywali wzajemną pomoc i wsparcie w bitwie, na biwaku, na zwiadach. Dosiadając koni znów byli prostymi, twardymi żołnierzami, z niejednego znów wyłaziła złośliwa natura, ale przypomnienie takiej chwili przed wyjazdem nie raz już sprawiło, że choć nogi chciały uciekać z gęstwy wrogów, dłoń ściskała mocniej topór, który zaczynał warczeć jeszcze zajadlej, by osłonić odwrót towarzyszy.
Już przed samą bramą wszyscy konni, zarówno pozostający jak i odjeżdżający, siedli w krąg na ziemi dotykając jej dłońmi, by - piękny zwyczaj jazdy - pomilczeć chwilę i w myślach poprosić Moc o możność dotykania ziemi zawsze tak, dłońmi, łagodnie i chętnie, nigdy zaś czołem po upadku z konia.
- Ruuszaaaj!
Najpierw szła piechota, potem jazda, dostosowując tempo do równego kroku prowadzących. Wyszli jak na musztrze, trójkami, w nogę, salutowano im bronią. Brama zamknęła się za ich plecami.
- Rozluźnić szyk.
Rawat zatrzymał konia, oddział wyprzedził go. Nie będąc widziany pozwolił sobie na uśmiech. Byli piękni, jego żołnierze, topornicy w kolczugach i kirysach, z błękitnymi kitami na hełmach i czystymi, błękitnymi tarczami, łucznicy w narzuconych na kolczugi tunikach, wreszcie jazda na dzielnych kasztanach, w lekkich, łuskowych półpancerzach, otwartych hełmach na głowach, z łukiem i włócznią przy siodle, a wąskim mieczem u boku.
Otwarte pola ciągnęły się daleko i szeroko, ale na horyzoncie ciemniał wąski pasek lasu. Tereny północnego Armektu przypominały olbrzymią szachownicę: nie było niekończących się stepów, jak w centralnym Armekcie, nie było nieprzebytych puszcz, jak przy Dartańskiej granicy. Pole, las, pole, las, gdzieniegdzie rzeka, gdzieniegdzie wieś, żadnych dróg, wschód, zachód, północ, południe, tocząca się wiecznie tak samo kula słońca. Niby niewiele - a przecież warto było strzec tych terenów przed "wściekłymi psami".
Bo ziemia była żyzna. Nic po niej Alerczykom - żyli z łowiectwa, nie umieli i nie chcieli pracować na roli. Zapewne nie obchodziłyby ich ziemie po tej stronie lasów, gdyby nie ludzie, którzy czerpali z nich korzyść. Alerczyk nie potrafi przejść spokojnie obok cudzego szczęścia, zmąci je, jeśli tylko będzie mógł.