Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– W głęboką „Rosiją”? – powtórzył Marcin dygocącymi wargami.
– Mówił ta „dzieńszczyk”, że tam niby ten doktor Stogowski będzie brał lepszą zasługę.
Na „jednoroła” tam poszedł, to samo przy wojsku.
– Ale gdzież to jest?
– Gadał on toto, ale ja nie potrafię wymówić. Jakosi tak jakby... Smierno, czy co?
– A czy to już wyjechali?
– O, już będzie z pięć niedziel, jak pojechały.
– I ta panienka, córka, to samo?
– A ino, pojechała i ona. Zapłakała se, chudziątko, jak przyszło włazić na furę. Jeszcze mi
złotówkę wetknęła, żem, widać, sterczała jako się patrzy przy bramie...
Marcin odszedł stamtąd. Nie widział ani jednego przechodnia, instynktem prawie trafiał z
ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę. Nie wiedząc o tym, znalazł się u bramy parku;
121
wszedł tam, skierował na swoją uliczkę i trafił do źródła.
Pusto było w tym ustroniu. Kamienne ławki stały tak samo, tylko liście bzu poczerniały,
śpiew ptasi ustal. Borowicz siadł na swym miejscu i zmartwiałymi oczyma przyglądał się
ławce sąsiedniej.
Kiedy niekiedy z wysokich drzew spływał liść zeschnięty, kołysał się na powietrzu i cicho
padał między uwiędłe trawy. Kiedy niekiedy za żelaznymi sztachetami dawał się słyszeć ło-
skot kroków przechodnia po kamiennym chodniku albo w dali okrzyk uczniów bawiących się
w piłkę na gimnazjalnym podwórzu.
Drżącymi palcami Marcin wyjął z bocznej kieszeni kartkę z pismem Biruty i przycisnął do
ust zsiniałych słowa piosenki:
Ach, kiedyż wykujem, strudzeni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?...
Duszę jego gruchotała boleść tak głęboka, jakby trzymał na wargach rękawiczkę lub
wstążkę wyjętą z trumny. Skąpy orszak myśli snuł się po jego rozbitym mózgu. Było ich co-
raz mniej, coraz mniej... Tylko dwa, trzy pytania wracały ciągle.
Po cóż to wszystko ludzie robią, po co czynią dobrowolnie na złość słabszym spośród sie-
bie, dzieciom? Toż to jest pomoc udzielona młodości przez wiek i rozum dojrzały? Nic, tylko
mściwe, obłudne a umyślne łganie, gdzie się da, podstawienie nogi, żebyś upadł i żebyś się
rozbił. A ty wierzysz, że wykujem lemiesze z pałaszy skrwawionych... – zapłakał w głębi
serca.
Wtem dał się słyszeć nad nim cichy głos:
– Borowicz, panie, panie...
Marcin podniósł głowę i zobaczył twarz Radka, wówczas ucznia klasy ósmej, który stał
schylony.
Szerokoramienny, chudy i śniady chłop wlepił swe siwe oczy w twarz jego i cicho pytał:
– Cóż ci to, Borowicz, cóż ci to?
Marcin nie był w stanie rzec słowa, nie mógł patrzeć, wyciągnął tylko rękę i wspomógł się
na siłach, czując uściśnienie kościstej, a jakby z żelaza urobionej prawicy Radkowej.
122
Document Outline
STEFAN ŻEROMSKI - SYZYFOWE PRACE
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18