Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
(bardzo tkliwie) Ferdynandzie, słuchaj mnie! Jeżeli nieszczęśliwa istota już dłużej nie może
się oprzeć wszechmocnemu rozkazowi i lgnie do ciebie sercem pełnym miłości bez granic...
Ferdynandzie, czy i teraz wypowiesz zimne słowo „honor”?... Patrz: ta istota, zmaltretowana
poczuciem swej hańby, brzydzi się rozpustą i chce odważnie pójść za głosem cnoty... patrz:
oto rzuca się w twoje ramiona, (obejmuje go; błagalnie i uroczyście) bo szuka w nich ocale-
nia, szuka drogi do Boga... Inaczej (odwraca twarz; głuchym, drżącym głosem) ucieknie
przed tobą, posłucha straszliwego krzyku rozpaczy i stoczy się w jeszcze ohydniejszą otchłań
upadku...
F e r d y n a n d
wyrywa się jej w wielkim wzburzeniu
Nie, na Boga żywego! Nie zniosę tego dłużej. Pani, ja muszę... niebo i ziemia wali się na
mnie... ja muszę pani to wyznać.
L a d y
szybko odchodzi od niego
Nie teraz! Nie teraz, błagam pana na wszystkie świętości! Nie w tej bolesnej chwili, kiedy
serce moje broczy z tysiąca ran. Śmierć czy życie – nie mogę, nie chcę tego usłyszeć!
F e r d y n a n d
Musi pani koniecznie, musi pani! To, co teraz powiem, zmniejszy moją winę i będzie ser-
decznym przebłaganiem za tamte słowa. Zawiodłem się na pani. Spodziewałem się i chcia-
łem, by pani okazała się godna mojej pogardy. Przyszedłem z mocnym postanowieniem
znieważyć panią i zasłużyć sobie na nienawiść. Bylibyśmy szczęśliwi oboje, gdyby się tak
stało... (milczy przez chwile, potem cicho i nieśmiało) Pani... Ja kocham, kocham młodą
mieszczankę Luizę Miller, córkę muzykanta.
L a d y Milford odwraca się od niego, blada; on ciągnie dalej z ożywieniem
Wiem, na co się narażam. Ale chociaż rozsądek każe zamilknąć uczuciom, to obowiązek
woła tym głośniej. Bo to ja jestem winien. Ja pierwszy zmąciłem złoty spokój jej skromnego
życia, wykołysałem w jej sercu zuchwałe nadzieje i rzuciłem je na pastwę szalonych uczuć.
Pewnie mi pani przypomni mój stan, moje urodzenie, zasady mojego ojca... ale ja kocham.
Nadzieja moja rośnie tym bardziej, w im głębszej rozterce natura ludzka jest z konwenansami.
Z jednej strony moje postanowienie – z drugiej przesądy. Zobaczymy, co zwycięży: konwe-
nans czy człowiek!
L a d y M i l f o r d tymczasem cofnęła się do najdalszej części salonu i zakrywa twarz
obiema rękami. F e r d y n a n d podchodzi do niej
Czy chce mi pani coś powiedzieć?
L a d y
z wyrazem głębokiego cierpienia
Nic, panie baronie. Nic... chyba tylko tyle: zgubi pan siebie i mnie, i jeszcze trzecią osobę.
51
F e r d y n a n d
Trzecią?
L a d y
Nie możemy być ze sobą szczęśliwi. Ale padniemy ofiarą zbyt pochopnych kroków pań-
skiego ojca. Nigdy nie zyskam człowieka, który mi rękę swoją daje pod przymusem.
F e r d y n a n d
Pod przymusem? Daje pod przymusem? A więc jednak – daje? Śmiałaby pani wymusić
rękę, choć pani serca nie wymusi? Śmiałaby pani dziewczynie odebrać tego, który jest dla
niej wszystkim na świecie? Śmiałaby pani mężczyźnie wydzierać tę, która jest dla niego
wszystkim na świecie? I to pani? Pani, przed chwilą jeszcze ta godna szacunku Angielka?
Pani śmiałaby to uczynić?
L a d y
Bo muszę. (z powagą i siłą) Panie baronie, moje serce mogłoby zrobić ustępstwo dla pana,
mój honor nigdy. O naszym małżeństwie mówią w całym kraju. Wszystkie spojrzenia,
wszystkie pociski szyderstwa, wymierzone we mnie. Będzie to śmiertelna zniewaga, gdy
poddany księcia mną wzgardzi. Niech pan ma żal do swojego ojca. Niech pan się broni, jak
pan może. Bo ja nie będę przebierała w środkach.
wychodzi szybko
Major zostaje w niemym osłupieniu, po chwili wybiega głównym wejściem
SCENA CZWARTA
Pokój u muzykanta. M i l l e r, pani M i l l e r, L u i z a.
M i l l e r
wpada do pokoju
A mówiłem, że tak będzie!
L u i z a
podbiega do niego z lękiem