Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Zdziwiło ją to jednak, gdy obejrzawszy się na step, nie ujrzała go wcale,
choć noc była nadzwyczaj widna.
"Pozostać pozostał - pomyślała - nie popędził z pewnością naprzód, ale
musiał się położyć w jakimś wgłębieniu i dlatego go nie widzę."
Bachmat zarżał drugi raz, przy czym zatrząsł się jakoś i uszy położył na
karku, lecz od strony stepu odpowiedziało mu milczenie.
"Pojadę, poszukam!" - rzekła Basia. I już zwróciła konia, gdy naraz
niespodziewana trwoga schwyciła ją, zupełnie jakby głos ludzki zawołał:
"Basiu, nie wracaj!"
Jakoż w tej chwili ciszę zmąciły inne złowróżbne głosy, bliskie, a
wychodzące niby spod ziemi: były to wycia, charkotania, skomlenia, jęki,
wreszcie kwik okropny, krótki, urwany... Było to wszystko tym
straszniejsze, że na stepie nic nie było widać. Basię zimny pot oblał od
stóp do głowy, a z jej zsiniałych warg wyrwał się okrzyk:
- Co to jest? co się dzieje?
Odgadła wprawdzie od razu, że wilki zarzynają jej konia, lecz nie mogła
zrozumieć, dlaczego tego nie widzi, kiedy - sądząc po odgłosach - działo
się to nie dalej jak o jakie pięćset kroków od niej.
Nie czas jednak było lecieć na ratunek, bo koń musiał być już
rozszarpany, a zresztą trzeba było myśleć o własnym ocaleniu; więc
Basia, wypaliwszy na postrach z krócicy, ruszyła w dalszą drogę. Jadąc
rozmyślała o tym, co się stało, i przez chwilę przemknęło jej przez głowę,
że to może nie wilki porwały jej konia, skoro owe głosy słychać było
spod ziemi. Na tę myśl mrówki poczęły zaraz chodzić jej po krzyżach,
lecz zastanowiwszy się lepiej, przypomniała sobie, iż we śnie majaczyło
się jej, że zjeżdża z góry. a potem znów wdziera się na górę.
"Tak musiało być - rzekła sobie - musiałam śpiąc przejechać jakiś jar
mało stromy, tam został mój dzianet i tam napadli go wilcy."
Reszta nocy zeszła bez przygody. Bachmat, podjadłszy nieco sianem
zeszłego ranka, szedł bardzo wytrwale, tak iż sama Basia podziwiała jego
siłę. Był to tatarski koń "wilczar", wielkiej urody i wytrwałości prawie bez
granic. W czasie krótkich postojów, które czyniła Basia, żarł wszystko
nie przebierając: mchy, liście, obgryzał nawet korę drzewną i szedł a
szedł. Na polanach puszczała go w skok. Wówczas stękał nieco i
oddychał rozgłośnie; powstrzymywany - sapał, trząsł się i spuszczał nisko
głowę ze znużenia, ale nie padał. Dzianet, choćby nie zginął pod wilczymi
zębami, i tak by nie wytrzymał takiej drogi. Nazajutrz Basia,
odmówiwszy ranne pacierze, poczęła czynić rachunek czasu: "Azji
wyrwałam się w czwartek z południa - mówiła sobie - i jechałam w skok
do nocy; potem przeszła w drodze jedna noc, potem cały dzień, potem
znów cała noc i teraz zaczął się trzeci dzień. Chyba pogoń, choćby i była,
musiała już wrócić i Chreptiów powinien być niedaleko, bo przecie nie
żałowałam koni."
Po chwili zaś dodała:
"Oj, czas, czas już! Boże, zmiłuj się nade mną!"
Chwilami brała ją chęć zbliżyć się ku rzece, bo przy brzegu prędzej by
pomiarkowała, gdzie jest, ale bała się pomnąc, że pięćdziesięciu
Azjowych Lipków zostało u pana Gorzeńskiego w Mohilowie.
Przychodziło jej na myśl, że kołując tak bardzo, mogła jeszcze nie
przejechać Mohilowa. W drodze, o ile sen nie zamykał jej oczu, starała
się wprawdzie uważać pilnie, czy nie trafi na jar bardzo obszerny,
podobny do tego, w którym leżał Mohilów, ale nie zauważyła nic takiego;
jar zresztą mógł się zwężać i wyglądać zupełnie inaczej przy Mohilowie
niż w głębi, mógł się i kończyć albo skręcać o kilkanaście stajań za
miastem, słowem, Basia nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie się
znajduje.
Prosiła tylko nieustannie Boga, żeby to było już blisko, bo czuła, że
niedługo już wytrzyma trudy, zimno, bezsenność i wreszcie głód ; od
trzech dni żywiła się tylko siemieniem, a chociaż oszczędzała go bardzo,
jednak ostatnie ziarnko zjadła tego ranka i nic nie było już w woreczku.
Teraz mogła się tylko żywić i rozgrzewać nadzieją, że Chreptiów blisko.
Prócz nadziei rozgrzewała ją zapewne i gorączka. Basia czuła doskonale,
że ją ma, bo jakkolwiek na świecie było coraz zimniej, a nawet po prostu
mroźno, ręce jej i nogi, o ile były na początku podróży skostniałe, o tyle
teraz rozpalone, i pragnienie dokuczało jej wielkie.
"Byle przytomności nie utracić - mówiła sobie - byle choć na ostatnie
tchnienie zdążyć do Chreptiowa, zobaczyć Michała, potem dziej się wola
boża..."
Przyszło jej znowu przeprawiać się przez liczne strumienie i rzeki, ale
albo były płytkie, albo zamarznięte; na niektórych wierzchem płynęła
woda, a spodem był lód twardy i mocny. Jednakże najbardziej ze
wszystkiego bała się tych przepraw, dlatego że i bachmat, jakkolwiek
nieustraszony, bał się ich widocznie. Wchodząc w wodę lub na lód,
chrapał, tulił uszy, częstokroć opierał się, a zmuszony, wchodził
ostrożnie, stawiając z wolna nogę przed nogą i wietrząc rozdętymi
nozdrzami. Było już dobrze z południa, gdy Basia, jadąc gęstym borem,