Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Po spotkaniu, obfitującym w ufność, we wzajemną bezgraniczną otwartość dusz
miłujących w sobie anielstwo, w szczerość serc aż do ich dna – następował dzień zio-
nący okrucieństwem, doba jak mroczna przepaść, w której głębi, ni to chichot szalo-
nego na dnie potoku, zdrada dawała znać o sobie. Snuły się sekretne karteczki, gdzie
atrament w rzędach wierszy przyćmił się, a litery rozgniotły i rozpełzły od pocałun-
ków głuchych, w szaleństwie bólu wyciśniętych. Pewna książka do czytania, leżąca
pod poduszką i zmięta od wielokrotnych przytuleń serca, stała się książką miłości,
tekstem jej i wykładem. Bywały sny całonocne nie o osobie materialnej, lecz o nie-
materialnym uśmiechu, o niebiańskim wejrzeniu oczu czarnych jak noc, a lśniących
jak słońce własnym połyskiem. Tęsknota rodziła się z nagła i znikąd, stawała w pełni
swej bez powodu, przesycając wnętrze wszechrzeczy, ziemię i niebo, unicestwiając
radość życia – a uciszała się i bez śladu ginęła od jednego uśmiechu...
Tatiana lubiła zbytek. Ona sama była jakby wyrazem przepychu, symbolem jego
wdzięku. Suknie jej były strojne, cudnie zawsze dobrane, harmonizujące z jej piękno-
ścią cielesną. Jasnozielone albo srebrnoszare pończochy, lakierowane buciki, wy-
myślny sposób czesania bogatych włosów, od którego głowa stawała się odmienną,
59
wciąż inną, nieznanymi owianą tonami ciemności – rękawiczki, perfumy – a nade
wszystko tajne piękno haftów obłokiem ją przesłaniających, które jak baśń fanta-
styczną w radosnych momentach miał szczęście poznawać – wszystek ów nieznany
świat narzucił Piotrowi niepokonaną swoją władzę. W duszy jego zakiełkowało nie
dające się zdeptać i samo przez się rosnące uwielbienie piękna, subtelności, wykwin-
tu, który się sączy ze zbytku jak zapach z pięknie zdobionego flakonu. Nie umiałby
sobie wyobrazić Tatiany bez szelestów jedwabiu, bez zapachu, połysku i przejrzysto-
ści. Zdarzało mu się widzieć ją na poły ubraną, otuloną niby jutrzenka tylko we mgły
i gazy, na tle śnieżnych poduszek – i taką pozostała w jego tajemnym śnie, jakby w
falach subtelnej muzyki.
Pewnego dnia, w końcu marca, sama mu otworzyła drzwi. Skoro tylko wszedł,
rzekła z uśmieszkiem:
– Matyldy nie ma.
– Wyszła?
– Wyszła na całe popołudnie.
Ujęła jego rękę swą śliczną dłonią i poprowadziła go ciemnym korytarzykiem. W
tej drodze szczęśliwej nagle przycisnęła gorące wargi do jego ręki i wysiłkiem nie
dała jej oderwać. Gdy byli już w pokoju, wspięła się na palce, objęła jego głowę rę-
kami, szyję ramionami. Powieki jej były spuszczone, usta pąsowe i gorące. Wyszep-
tała:
– Nie bój się...
– A ty?
– Ja tego chcę...
– Cóż to będzie?
– Chcę mieć maleńką córeczkę, śliczną, z czarnymi oczami. Będę ją karmiła, będę
chowała...
– Tatiana!
Ale za chwilę trwoga przed zupełnym obnażeniem zmusiła ją do odpychania natar-
czywych rąk. Obejmowała jego głowę, owinęła ją rękoma jakby pasmami płomieni.
Deszcz dudnił w rynnach i ściekał długimi strugi po dużych szybach, wiatr wył i
skowyczał między topolami ogrodu. Zmierzch zapadał, lecz nie mógł pochłonąć bla-
dości oblicza, na którym tkwił zastygły, jakby zamarły uśmiech szczęścia. Twarz jej
zwrócona była w stronę ściany. Martwe oczy znieruchomiały między powiekami bez-
silnie półrozwartymi...
Piotr wymknął się, zanim Matylda wróciła. Zbiegł ze schodów i zdążał do siebie
pustymi ulicami, z sercem przeszytym mieczem obosiecznym, którego ostrze miało
dwie płaszczyzny – jedną szczęścia, drugą rozpaczy. Osiągnął wszystko. Czuł, że
wstąpił na ścieżkę wysoką... Obojętne domy, mury, parkany, ludzie obcy, pierwszy
raz widziani, idący do swego pracowitego celu – zdawało mu się – zwrócili ku niemu
spojrzenia z pytaniem: – cóż teraz? Usiłował odepchnąć to wszystko zdumiewającym
i strasznym wspomnieniem. I tak się stało. Lecz za chwilę szczególniejsza, przeraża-
jąca sensacja szorstkiego zimna i pustki w sercu poczęła go napastować...
60
XII
Po zrzuceniu ze schodów rewidującego pedagoga Piotr stał się bożyszczem
uczniów p. Kozdroja. Gdy przechodził, usuwano mu się z drogi, nieznajomi chłopcy
kłaniali się na ulicy, a zawsze i wszędzie witały go wesołe uśmiechy uwielbienia i
oczy roziskrzone od wdzięczności. Piotra gniewała ta sława przedmiejska, ale gnie-
wała powierzchownie. W głębi polubił ją i przyzwyczaił się do swej wielkości.
W pierwszych dniach kwietnia, gdy był wieczorem sam w mieszkaniu, ktoś zastu-
kał do drzwi. Po chwili wszedł jeden ze „spiskowców”, wysoki, szczupły blondyn z
niebieskimi oczami. Był to główny winowajca, o ile można było wywnioskować z
rozmaitych szczegółów. Wśród niezgrabnych ukłonów, czerwienień się i poblednięć,
jąkając się i bełkocąc nieumiejętnie rosyjskie wyrazy, uczeń ów wyłuszczał jakąś
prośbę. Piotr poprosił go do swego „salonu”, czyli do drugiej izdebki, usadowił na
krześle i poczęstował papierosami. Uczeń tłumaczył szeroko i długo, coraz bardziej
zawile, a nawet – w miarę jak się uspokajał – ze świadomą i umyślną zawiłością, ja-
kąś rzecz o książkach. Piotr tyle mógł zrozumieć, że „pewne kółko” gimnazjalne
miało „pewną biblioteczkę” – że wskutek zrzucenia ze schodów „Tapira” odbywają
się istne orgie rewizyjne w poszukiwaniu owej biblioteczki, gdyż „jeden podły” –
wsypał. Ponieważ zaś całe kółko może być wsypane, jeśli złapią biblioteczkę, a