Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.$dzien = $dataiczas["mday"]; $godziny = $dataiczas["hours"]; $minuty = $dataiczas["minutes"]; $sekundy = $dataiczas["seconds"]; ?>...Korzyci natury zdrowotnej i pedagogicznej wynikajce z powikszenia godzin zaj WF i sportu oraz intensyfikacji tych zaj, gwnie przez prowadzenie ich na wieym...wariant prby zegara polega na tym, e choremu daje si model tarczy zegarowej z ruchowymi wskazwkami (bez zaznaczonych cyfr), proszc, aby ustawi wskazwki na godzin,...- I co?- Telefonistki pracowały tam po 48 godzin, więc zakładały sobie takie pasy-piterki na brzuchy, kładły się spać, ale ktoś wciąż wykradał im kasę...Tym sposobem podejście na wysokość sześciuset metrów zajęło nam ponad cztery godziny, a wątpię aby przebyty dystans na mapie wyniósł więcej niż trzy...Dwie godziny przed świtem najdalej wysunięte placówki dały znać do ostrokołu, iż biali zbójcy schodzą do swojej łodzi...Już po kilku godzinach okazało się, że jedynym graczem miej­scowym, który wyraził chęć ubiegania się o nagrodę, był Hodża Nasreddin...  Czasem jednak, a szczególnie podczas sennych, ciągnących się niezmiernie wolno godzin około południa, niewiele było do oglądania...Kiedy T’lion wrócił, przytrzymał Tai żeby mogła oprzeć dłonie na boku Golantha, unikając śladów po pazurach na prawej łopatce, które — gdyby były...Po kilku godzinach świetlista kula zmętniała, rzucany przez nią krąg światła zmalał, zmroczniał, rozmazał się...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


Po spotkaniu, obfitującym w ufność, we wzajemną bezgraniczną otwartość dusz
miłujących w sobie anielstwo, w szczerość serc aż do ich dna – następował dzień zio-
nący okrucieństwem, doba jak mroczna przepaść, w której głębi, ni to chichot szalo-
nego na dnie potoku, zdrada dawała znać o sobie. Snuły się sekretne karteczki, gdzie
atrament w rzędach wierszy przyćmił się, a litery rozgniotły i rozpełzły od pocałun-
ków głuchych, w szaleństwie bólu wyciśniętych. Pewna książka do czytania, leżąca
pod poduszką i zmięta od wielokrotnych przytuleń serca, stała się książką miłości,
tekstem jej i wykładem. Bywały sny całonocne nie o osobie materialnej, lecz o nie-
materialnym uśmiechu, o niebiańskim wejrzeniu oczu czarnych jak noc, a lśniących
jak słońce własnym połyskiem. Tęsknota rodziła się z nagła i znikąd, stawała w pełni
swej bez powodu, przesycając wnętrze wszechrzeczy, ziemię i niebo, unicestwiając
radość życia – a uciszała się i bez śladu ginęła od jednego uśmiechu...
Tatiana lubiła zbytek. Ona sama była jakby wyrazem przepychu, symbolem jego
wdzięku. Suknie jej były strojne, cudnie zawsze dobrane, harmonizujące z jej piękno-
ścią cielesną. Jasnozielone albo srebrnoszare pończochy, lakierowane buciki, wy-
myślny sposób czesania bogatych włosów, od którego głowa stawała się odmienną,
59
wciąż inną, nieznanymi owianą tonami ciemności – rękawiczki, perfumy – a nade
wszystko tajne piękno haftów obłokiem ją przesłaniających, które jak baśń fanta-
styczną w radosnych momentach miał szczęście poznawać – wszystek ów nieznany
świat narzucił Piotrowi niepokonaną swoją władzę. W duszy jego zakiełkowało nie
dające się zdeptać i samo przez się rosnące uwielbienie piękna, subtelności, wykwin-
tu, który się sączy ze zbytku jak zapach z pięknie zdobionego flakonu. Nie umiałby
sobie wyobrazić Tatiany bez szelestów jedwabiu, bez zapachu, połysku i przejrzysto-
ści. Zdarzało mu się widzieć ją na poły ubraną, otuloną niby jutrzenka tylko we mgły
i gazy, na tle śnieżnych poduszek – i taką pozostała w jego tajemnym śnie, jakby w
falach subtelnej muzyki.
Pewnego dnia, w końcu marca, sama mu otworzyła drzwi. Skoro tylko wszedł,
rzekła z uśmieszkiem:
– Matyldy nie ma.
– Wyszła?
– Wyszła na całe popołudnie.
Ujęła jego rękę swą śliczną dłonią i poprowadziła go ciemnym korytarzykiem. W
tej drodze szczęśliwej nagle przycisnęła gorące wargi do jego ręki i wysiłkiem nie
dała jej oderwać. Gdy byli już w pokoju, wspięła się na palce, objęła jego głowę rę-
kami, szyję ramionami. Powieki jej były spuszczone, usta pąsowe i gorące. Wyszep-
tała:
– Nie bój się...
– A ty?
– Ja tego chcę...
– Cóż to będzie?
– Chcę mieć maleńką córeczkę, śliczną, z czarnymi oczami. Będę ją karmiła, będę
chowała...
– Tatiana!
Ale za chwilę trwoga przed zupełnym obnażeniem zmusiła ją do odpychania natar-
czywych rąk. Obejmowała jego głowę, owinęła ją rękoma jakby pasmami płomieni.
Deszcz dudnił w rynnach i ściekał długimi strugi po dużych szybach, wiatr wył i
skowyczał między topolami ogrodu. Zmierzch zapadał, lecz nie mógł pochłonąć bla-
dości oblicza, na którym tkwił zastygły, jakby zamarły uśmiech szczęścia. Twarz jej
zwrócona była w stronę ściany. Martwe oczy znieruchomiały między powiekami bez-
silnie półrozwartymi...
Piotr wymknął się, zanim Matylda wróciła. Zbiegł ze schodów i zdążał do siebie
pustymi ulicami, z sercem przeszytym mieczem obosiecznym, którego ostrze miało
dwie płaszczyzny – jedną szczęścia, drugą rozpaczy. Osiągnął wszystko. Czuł, że
wstąpił na ścieżkę wysoką... Obojętne domy, mury, parkany, ludzie obcy, pierwszy
raz widziani, idący do swego pracowitego celu – zdawało mu się – zwrócili ku niemu
spojrzenia z pytaniem: – cóż teraz? Usiłował odepchnąć to wszystko zdumiewającym
i strasznym wspomnieniem. I tak się stało. Lecz za chwilę szczególniejsza, przeraża-
jąca sensacja szorstkiego zimna i pustki w sercu poczęła go napastować...
60
XII
Po zrzuceniu ze schodów rewidującego pedagoga Piotr stał się bożyszczem
uczniów p. Kozdroja. Gdy przechodził, usuwano mu się z drogi, nieznajomi chłopcy
kłaniali się na ulicy, a zawsze i wszędzie witały go wesołe uśmiechy uwielbienia i
oczy roziskrzone od wdzięczności. Piotra gniewała ta sława przedmiejska, ale gnie-
wała powierzchownie. W głębi polubił ją i przyzwyczaił się do swej wielkości.
W pierwszych dniach kwietnia, gdy był wieczorem sam w mieszkaniu, ktoś zastu-
kał do drzwi. Po chwili wszedł jeden ze „spiskowców”, wysoki, szczupły blondyn z
niebieskimi oczami. Był to główny winowajca, o ile można było wywnioskować z
rozmaitych szczegółów. Wśród niezgrabnych ukłonów, czerwienień się i poblednięć,
jąkając się i bełkocąc nieumiejętnie rosyjskie wyrazy, uczeń ów wyłuszczał jakąś
prośbę. Piotr poprosił go do swego „salonu”, czyli do drugiej izdebki, usadowił na
krześle i poczęstował papierosami. Uczeń tłumaczył szeroko i długo, coraz bardziej
zawile, a nawet – w miarę jak się uspokajał – ze świadomą i umyślną zawiłością, ja-
kąś rzecz o książkach. Piotr tyle mógł zrozumieć, że „pewne kółko” gimnazjalne
miało „pewną biblioteczkę” – że wskutek zrzucenia ze schodów „Tapira” odbywają
się istne orgie rewizyjne w poszukiwaniu owej biblioteczki, gdyż „jeden podły” –
wsypał. Ponieważ zaś całe kółko może być wsypane, jeśli złapią biblioteczkę, a