Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Gdy tylko teren stał się bardziej płaski zatrzymaliśmy się, a w ciągu paru minut Atitel i Hami rozpalili nieodzowne, miniaturowe ognisko obozowe Tuaregów i gotowali wodę na herbatę. Bez tchu spytałem:
– Jesteśmy na miejscu?
– Prawie. Najgorsze już za nami – Byrne wskazał w kierunku zachodzącego słońca. – Sądzę, że widać stąd na ponad osiemdziesiąt kilometrów.
Widok był fantastyczny. Pobliskie, ciemnobrązowe wzgórza w oddali przechodziły w błękit i purpurę. Byrne wskazał ręką gmatwaninę wydm.
– To Erg d’Admer, cały ten piach został zmyty z płaskowyżu. Musiał tu być jeden z największych wodospadów świata, wysokości sześciuset metrów.
– Wodospad! – odparłem słabo.
– Oczywiście, kiedyś Tassili była dobrze nawodniona. Naprawdę duże rzeki. Dobry kraj do hodowli bydła, z masą paszy. Oczywiście, dawno temu.
– Oczywiście!
Popijałem słodką herbatę z mosiężnego kubka i przyglądałem się Paulowi, który leżał na plecach najwyraźniej kompletnie wyczerpany. Ledwo dał radę tu wejść. Podszedłem do niego.
– Napij się herbaty Paul.
Pierś mu zafalowała.
– Później – wysapał.
– Max! – odezwał się Byrne. Mimo łagodności, w jego głosie czuło się szorstkość rozkazu. Uniosłem wzrok, a on skinął głową. Poszedłem więc tam gdzie stał, patrząc w dół parowu. Wskazał na pustynię w dole, gdzie w odległości trzech kilometrów i prawie kilometr niżej widać było ruch piasku.
– Trąby powietrzne? – Stanowiły one powszechne zjawisko na pustyni. Miniaturowe zawirowania powietrza spowodowane przez prądy konwekcyjne wzniecone upałem.
Byrne spojrzał na słońce.
– Nie o tej godzinie. Myślę, że mamy towarzystwo.
– Skąd u diabła Lash wiedział, że przyjechaliśmy tutaj?
Byrne wzruszył ramionami.
– Każdy jadący z Djanet do Tassili wybrałby tę drogę. Nie ma innej równie łatwej. – Łatwej! – Wypytał się w Djanet. Odszukanie nas to nie żaden cud. Wystarczyło rozpytać się w hotelu.
– Powinniśmy byli zachować większą dyskrecję.
– Nic by to nie dało. Nie da się wynająć ludzi i zwierząt w Djanet bez rozgłosu. Ludzie Lasha mogą mówić językiem Tamachek, lecz jeśli nawet znają tylko arabski, nie mieli problemu, by dowiedzieć się tego, czego chcieli.
Spojrzałem w dół zbocza, nie widać było żadnego ruchu.
– A więc, mamy kłopoty.
– Nie bardzo – odrzekł Byrne nieporuszony. – Nie mogą wspiąć się tu po ciemku, a słońce zajdzie za godzinę. Sądzę, że zaczekają do jutra. Mamy więc szansę, żeby zniknąć. – Odwrócił się i spojrzał na Paula. – Damy mu czas na wypoczynek i lecimy dalej.
– Dokąd?
– Poza tamto wzniesienie, do Tamrit i Assakao.
Nigdy nie potrafiłbym sobie wyobrazić takiego krajobrazu jak w Tassili n’ Ąjjer. Szliśmy korytami dawno wyschłych rzek, które płynąc wyżłobiły miękki piaskowiec, tworząc obecne kaniony. Ich ściany zostały poząbkowane w serie płytkich jaskiń po obu stronach. Gdy nastąpiło osuszenie i woda zniknęła, wiatr w dalszym ciągu pracował nad Tassili, ścierając piaskowiec przez tysiące lat i rzeźbiąc skały w kolumny i wieżyczki o fantastycznych kształtach. Niektóre z nich piętrzyły się na trzydzieści i więcej metrów, inne zostały podcięte u podstawy i przewróciły się, jak drzewo zwalone przez drwala.
Kraj sprawiał wrażenie upieczonego jak kiepsko zrobione ciasto, pozostawione zbyt długo w piecu. Tak też rzeczywiście było. Tassili zbyt długo znajdowało się w piecu słonecznym, pozbawione osłony szaty roślinnej. Piaskowiec poczerniał i pokrył się patyną, którą Byrne nazywał werniksem pustynnym.
– Czasami w nocy rosa osiada na kamieniach – powiedział. – Wyciąga ona na powierzchnię żelazo i mangan. Następnego dnia rosa wyparowuje, a żelazo i mangan utleniają się. Jeśli dzieje się tak przez setki lub tysiące lat, tworzy się powłoka werniksu.