Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Kent miał słuszność uprzedzając mnie o pańskim dziwactwie. Może pan także powie, że stanowisko kapitana niewarte jest zabiegów? Szkoda, doprawdy, moich wysiłków!
— Wysiłków? — mruknąłem zdziwiony. — Jakich wysiłków? — Nudził mnie przez godzinę niezrozumiałą rozmową — czyżby to nazywał wysiłkiem?
Postać Gilesa promieniała błogim zadowoleniem z siebie, które byłoby odrażające w każdym innym człowieku. Nie spuszczał mnie przy tym z oka. I oto nagle, nie wiadomo skąd, rozjaśniło mi się w głowie. Zupełnie jak by czyjaś ręka odwróciła przede mną kartę księgi odsłaniając utajony napis, którego daremnie szukałem. Cała sprawa ukazała mi się teraz we właściwym świetle — przestała być wyłącznie moralnym zagadnieniem…
Mimo to nie ruszyłem się z miejsca. Kapitan Giles poczynał tracić cierpliwość. Pykał gniewnie ze swej fajeczki, wreszcie, oburzony mym brakiem decyzji, odwrócił się do mnie plecami.
Z mojej strony nie było już właściwie wahania. Poprzednio czułem się, że tak powiem, duchowo „wytrącony z zawiasów”. Z chwilą jednak, gdy okoliczności przekonały mnie, że na tym stęchłym i obmierzłym świecie istnieje możność zdobycia władzy (i to jakiej władzy! — kapitana statku), od razu odzyskałem utraconą sprężystość.
Z naszego klubu do urzędu portowego jest porządny kawał drogi, ale czarodziejska moc zawarta w słowie „komenda” poniosła mnie jak na skrzydłach. W parę minut znalazłem się na wybrzeżu przed okazałą fasadą z białego kamienia, do której prowadziły wygodne, białe schody.
Wszystko zdawało się sunąć ku mnie z szybkością wprost zawrotną. Ledwo mignęła mi w oczach zatoka olśniewająca błękitem, gdy już pochłonęło mnie mroczne, chłodne wnętrze pałacowej sieni. Tu dopiero przez kontrast uświadomiłem sobie spiekotę, jaka panowała na zewnątrz — dotychczas nie odczuwałem jej wcale.
Szerokie schody wewnętrzne same wskazały mi drogę. „Komenda” ma jednak głęboki urok! Od chwili kiedy straciłem z oczu godną postać kapitana Gilesa (a właściwie jego plecy), tak byłem pochłonięty tą jedną myślą, że nie widziałem nikogo dokoła siebie. Pierwszą istotą ludzką, którą teraz dostrzegłem, był motorniczy szalupy portowej, Malajczyk, przechadzający się po korytarzu przed wejściem do urzędowej sali. Wejście zasłonięte było kotarą.
Tu dopiero opuścił mnie niefrasobliwy nastrój. Atmosfera urzędowości działa zabójczo na wszystko, co żyje: ludzkie porywy, nadzieje i trwogi gasną przy pierwszym zetknięciu z nieubłaganym regulatorem życia, jakim jest urzędowe pióro. Ociężałym krokiem minąłem kotarę, którą rozsunął przede mną usłużny Malajczyk. W biurze nie było nikogo oprócz urzędników gorliwie „odrabiających kawałki” przy dwóch rzędach stołów. Sekretarz kapitanatu, siedzący w głębi na podwyższeniu, zerwał się na mój widok i wybiegł ku mnie aż na środek sali wysłanej grubą matą.
Nazwisko tego pana zdradzało szkockie pochodzenie, mimo to miał cerę oliwkową, zarost niespospolicie czarny i równie czarne oczy o powłóczystym spojrzeniu. Zapytał mnie poufnie:
— Czy pan „jego” chce widzieć?
Ponieważ odwaga ducha i ciała opuściła mnie z chwilą przekroczenia urzędowych progów, obrzuciłem przeto sekretarza spojrzeniem dość bezbarwnym i spytałem zmęczonym głosem:
— Jak pan sądzi? Czy warto?
— Czy warto? Mój Boże! Sam zapytywał o pana, zapytywał dwa razy!
„On sam” był najwyższą władzą w tym urzędzie, naczelnym inspektorem marynarki i kapitanem portu, bardzo wielką figurą w oczach urzędowych gryzipiórków. Jednakże mniemanie, jakie mieli o jego wielkości, niczym było w porównaniu z opinią, jaką żywił sam o sobie kapitan Ellis. Poczytywał siebie, zdaje się, za następcę i zastępcę bogów pogańskich, za rodzaj Neptuna, przynajmniej na obszarze okolicznych mórz. Nie mogąc narzucać swej woli wiatrom i morzu, narzucał ją wszystkim tym śmiertelnikom, których los zagnał w te strony falom na igraszkę.
Wysokie wyobrażenie o sobie czyniło go bezwzględnym, a że miał przy tym temperament dość gwałtowny, więc szerzył wśród ludzi istny postrach. Bano się kapitana Ellisa nie tyle z powodu stanowiska, które zajmował, ile z powodu praw, które sobie rościł. Ja nie miałem z nim dotychczas do czynienia ani razu.
— Hm… Pytał o mnie dwukrotnie? — rzekłem. — To może trzeba się do niego zgłosić?
— Ależ koniecznie, koniecznie!
Sekretarz przeprowadził mnie tanecznym krokiem przez salę zręcznie wymijając pulpity, po czym otworzył przede mną okazałe drzwi wiodące do gabinetu zwierzchnika.
Wszedł pierwszy (trzymając za klamkę) i rozejrzawszy się z uszanowaniem po pokoju milcząco skinął mi głową. Skoro tylko wszedłem, wysunął się dyskretnie, zamykając za sobą drzwi bardzo cichutko.
Znalazłem się naprzeciwko trzech wyniosłych okien wychodzących na przystań. Widziało się przez nie ciemnobłękitne, roziskrzane morze i blade niebo przepojone światłem. Oczy moje dostrzegły gdzieś, wśród tych błękitów, białe plamki żagli. Pomyślałem sobie, że to okręt z kraju dobijający do przystani po dziewięćdziesięciu dniach podróży… Jest coś szczególnie wzruszającego w widoku żaglowca, który powraca z pełnego morza i jak zmęczony ptak opuszcza na spoczynek swoje białe skrzydła.
Wzrok mój przeniósł się teraz na srebrną czuprynę kapitana Ellisa i na jego purpurowe oblicze, które mogłoby nasuwać obawę apopleksji, gdyby nie przeczyła temu młodzieńcza czerstwość całej jego postaci.
Nasz zastępca Neptuna nie nosił klasycznej brody, nie dostrzegłem również nigdzie w pobliżu klasycznego trójzębu, chociaż szukałem go oczyma po kątach jak parasola. Trójząb zastępowało mu pióro — urzędowe pióro — groźniejsze od miecza, jedno bowiem pociągnięcie tego pióra decydowało o karierze lub upadku zwykłych jak ja śmiertelników.
Kapitan Ellis spoglądał na mnie poprzez ramię, dopóki nie znalazłem się w polu jego widzenia. Wówczas zagadnął mnie ostro:
— Gdzież się pan obracał do tej pory?
Uważając, że go to wcale nie obchodzi, puściłem jego słowa mimo uszu. Powiedziałem mu natomiast z całą prostotą, że dowiedziawszy się o wakującej posadzie kapitana przyszedłem zgłosić swą kandydaturę sądząc, że jako zawodowy marynarz, potrafię sprostać…
Dygnitarz przerwał mi gwałtownie: