Strona startowa Ludzie pragnÄ… czasami siÄ™ rozstawać, żeby móc tÄ™sknić, czekać i cieszyć siÄ™ z powrotem.Spojrzenie na system s³owotwórczy w ca³oœci pozwala zobaczyæ kategorie s³owotwórcze w zderzeniu z klasami semantycznymi, które intuicyjnie sk³onni bylibyœmy uwa¿aæ za...Kiedy T’lion wróciÅ‚, przytrzymaÅ‚ Tai żeby mogÅ‚a oprzeć dÅ‚onie na boku Golantha, unikajÄ…c Å›ladów po pazurach na prawej Å‚opatce, które — gdyby byÅ‚y...Z caÅ‚Ä… stanowczoÅ›ciÄ… twierdzÄ™, że z owego organu wywodzÄ… siÄ™ wszystkie czynnoÅ›ci kobiety i wszystkie jej zachowania, które mogÄ… przypominać uczucia u...Czy duchy, które walczyÅ‚y ze sobÄ… za życia, uważajÄ… siÄ™ jeszcze po Å›mierci za nieprzyjaciół i czy sÄ… jeszcze przeciwko sobie nawzajem za­wziÄ™te, jak za...— Jak to nie obchodzi?! — krzyknÄ…Å‚ kapitan Giles nie kryjÄ…c już oburzenia, które zresztÄ… przejawiaÅ‚o siÄ™ u niego w sposób opanowany i spokojny...Tomek i Babetka dochodzili już do szero­kich schodów, które Å‚Ä…czyÅ‚y plac z przykoÅ›­cielnym ogrodem...Tuzenbach (do Wierszynina) Cierpienia, które wciąż obserwujemy – a tak ich dużo! – mimo wszystko Å›wiadczÄ… o pewnym moralnym...MinÄ™li kilka dość dużych zajazdów i innych budynków, które mogÅ‚yby posÅ‚użyć im za kwatery, po czym dojechali do przeciw­legÅ‚ego kraÅ„ca miasta...Przedstawiciele kultury ludu pucharów lejkowatych wznieÅ›li w Stonehenge prawie kompletny podwójny krÄ…g bÅ‚Ä™kitnych kamieni (które mogÅ‚y pochodzić z góry...wyjÄ…tkiem dwóch tylko legionów oraz Ilirii wraz z GaliÄ… z tej strony Alp poÅ‚ożonÄ…, które chciaÅ‚ zatrzymać, dopóki nie zostanie konsulem...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

W getcie czekają już na mój powrót. Błazen Rubinstein wita mnie uciesznymi grymasami, zbiegają się dzieci w łachmanach, w nędznych okryciach pospinanych agrafkami na gołym cie­le. Daję i daję, ale to nic nie pomoże: jutro, za tydzień lub miesiąc nie będą już żyć. Widzę śmierć w ich oczach, a gdy­bym nawet uratował tych kilkoro, zostałoby mnóstwo innych, tłoczących się w punktach rozdawnictwa darmowej zupy, skulonych na trotuarach, zostałyby te dziesiątki tysięcy gło­dujących w getcie. Cóż więcej mogę zrobić? Gdy po powrocie z aryjskiej Warszawy idę ulicą Zamenhofa, a potem Milą, mam ochotę wyć z wściekłości i rozpaczy. Tyle nędzy, te dzie­ci, cała ta hańba, a ja miałbym zrezygnować? Gdybym mógł, pracowałbym również w nocy. Wycofując się teraz, popełnił­bym zbrodnię, to by była moja śmierć.
Zrzucam worki coraz prędzej, moje ruchy są coraz spraw­niejsze. W tramwajach, niby to rozluźniony, zastanawiam się, jak udoskonalić swój system, organizację. Ryzykuj, Marcinie! Przeprawiaj się, Obcięty Mietku! I jeszcze, i jeszcze! Wydaje mi się, że nikt nie jest dość szybki, że kilku tragarzy jest nie­zręcznych. Niekiedy upuszczają worek, który pęka; ziarno roz­sypuje się, przechodnie co prędzej napełniają sobie kieszenie. Złorzeczę Pawłowi, Chaimowi-Małpie, Ślepemu Jankielowi, Triskowi i Długiemu Kiwie. Nie chodzi mi o stracony towar, parę złotych mniej czy więcej nie odgrywa roli; wiem, że ani jedno ziarnko nie ujdzie oczom dzieci i żebraków, którzy, wbi­jając wzrok w ziemię, będą po sto razy wracać do tego cudow­nego miejsca, gdzie pękł worek. Jestem wściekły na tragarzy, którzy mogą wszystko popsuć, gdyż Niemcy zawsze są blisko.
Parę dni temu alarm podnieśli weseli urlopowicze z frontu, którzy między dwiema rundami po warszawskich burdelach przyszli zobaczyć, jak umieramy za murem. Jadąc w pierw-
szym wagonie zauważyli, jak zrzucam worki; rozległy się krzy­ki, padło kilka strzałów. Tragarze uciekli, zostawiając towar. Chciałem wyskoczyć, lecz zawahałem się: o sekundę za długo. Tramwaj zatrzymał się i już stało przede mną dwóch żołnierzy z rewolwerami w dłoniach. Chwycili mnie za ramiona, zacią­gnęli na przednią platformę i tramwaj ruszył. Byliśmy nieda­leko bramy przy ulicy Dzikiej. Motorniczy na naszym żołdzie jechał wolno, jakby chciał umożliwić mi ucieczkę. Ale jak? Pil­nowało mnie czterech drabów, którzy nie szczędzili ordynar­nych wyzwisk. Nagle rozległy się krzyki i motorniczy zwolnił jeszcze bardziej. Zobaczyłem, że Mokotów bije się w wagonie z Mietkiem-Olbrzymem. Do bójki przyłączył się Dziobaty, Ru­dy oraz Piła i Wacek-Wieśniak, polscy pasażerowie cofali się w popłochu w stronę platformy, jakaś kobieta krzyczała prze­raźliwie, motorniczy jeszcze trochę zwolnił, zdezorientowani Niemcy wrzasnęli raz i drugi, ale bójka trwała nadal. Ktoś stłukł szybę, czułem, że żołnierze na chwilę spuścili mnie z oka. Tym razem to oni spóźnili się o sekundę, a ja wmiesza­łem się w tłum i pędziłem już ulicą Niską. Odczekałem parę godzin, odnalazłem Pawła, któremu udało się uratować kilka worków, a potem poszedłem na nasz punkt zborny na Dłu­giej. Zastałem tam wszystkich przy butelce. Powitali mnie ra­dosnymi okrzykami. Piliśmy palącą gardło warszawską wód­kę; łączyły nas teraz tygodnie wspólnej pracy, różne incyden­ty, cała przeszłość, a dzisiaj uratowali mi życie.
Mokotów powiedział mi na osobności, że zwerbował dwóch nowych członków. Miałem do niego zaufanie. W dwa dni póź­niej poznałem Gutka i Brygitki. Ze swą kształtną głową i krót­ko obciętymi, jasnymi włosami Gutek wyglądał jak prawdziwy yolksdeutsch; na prawym rękawie nosił czerwoną opaskę ze swastyką, chociaż urodził się w Warszawie, a dorastał wśród żydowskich łobuziaków z okolicy Smoczej i znał jidysz. Był to ulicznik o wyglądzie poczciwego dziecka, piękny młody aryj-czyk, który nienawidził Niemców. Był to jeden z genialnych pomysłów Mokotowa. Czarując swą hitlerowską fizjonomią i opaską okupanta, Gutek jeździł na przedniej platformie w roli przewodnika żołnierzy przebywających na urlopie. Zło­rzeczył tłumowi Żydów, wyśmiewał nabożnych, brodatych starców w myckach, a żołnierze cisnęli się wokół niego. Wy­mieniał nazwy ulic, wskazywał kobiety, sypał plugawymi dow­cipami, a podczas gdy rozbawieni żołnierze wychylali się, pa­trząc w jedną stronę, ja zrzucałem na drugą worki z tylnej platformy. Gutek pozwalał się czasem zapraszać do naszej meliny na Długiej i, pijąc z nami, pluł nienawiścią i obrzydze­niem, a my pocieszaliśmy go.
Brygitki był drugim genialnym odkryciem Mokotowa. To wątłe, drobne stworzonko o długich dłoniach z wysmukłymi palcami niemal ginęło przy Mietku-Olbrzymie i Pile. Zdołał jednak uciec z więzienia we Lwowie, którego nazwę przejął ja­ko przezwisko, a już po paru dniach odkryłem zasięg jego ta­lentów i stosunków. Dzięki niemu posiadłem, za grube pie­niądze, cały asortyment dokumentów i opasek. Aż do czasu przystąpienia do wojny Stanów Zjednoczonych miałem pasz­port amerykański, potem zaś paszporty rozmaitych republik Ameryki Południowej, a oprócz tego oczywiście papiery stwierdzające, że jestem Polakiem, aryjczykiem. Ale za naj­większy triumf Brygitki uznałem dostarczenie mi opaski yolksdeutscha oraz papierów na nazwisko Schmidt.