Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Spała dłużej niż wszyscy, dopiero na samo śniadanie się podnosząc, do żadnej ro-
boty nikt jej nie zapędzał. Gdy sama chciała, szyła to i owo dla Natalki, dla Zoni lub Olgi,
czasem przepiórkę mniejszą zrobiła, ciasto zagniotła lub w sprzątaniu pomogła. Jedną tylko
miała pracę stałą: z Natalką nauki odbywać. Ale i tego nie było wiele. I tak jej obecność w
młynie nikomu nie ciążyła, a już Wasylowi szczególniej w smak poszła, chociaż bynajmniej
się tym nie przechwalał. Już z racji samego swego młodego wieku tęsknił za towarzystwem, a
tak się mu jakoś układało, że towarzystwa tego nie miał. Panienki z miasteczka co lepsze krę-
ciły nosem i z synem młynarza, chociaż i zamożnego, zadawać się nie chciały, że żadnych
szkół nie ukończył. Na dziewczęta znowu z sąsiednich wiosek on niechętnym patrzył okiem.
Za proste mu były. Donka zaś, choć panna z wielkiego miasta, obyta i kształcona, nie tylko
nie okazywała mu niechęci czy swojej wyższości, ale traktowała go jak równego. Z przyjem-
nością słuchała jego piosenek, zawsze rada była iść z nim na ryby, a i sama takie mu piękne
wiersze opowiadała, że po niektórych to i długo zasnąć nie mógł, rozmyślając nad losami
pana Tadeusza, Hrabiego i Zosi.
W młynie Prokopa Mielnika spożywanie Bożych darów nie było, tak jak u innych, li tylko
zaspokajaniem głodu. Śniadanie, obiad czy wieczerzę uważano za rodzaj obrządku, od mo-
dlitwy się zaczynającego i na modlitwie kończącego. Do stołu zasiadali wszyscy razem, a gdy
kogoś nawet i z ważnego powodu przy stole nie było, stary Prokop nie ukrywał swego nieza-
dowolenia. I tego dnia wszyscy razem zasiedli. W pośrodku stołu stała wielka misa parująca
sytym zapachem wędzonki i kapuśniaku, w drugiej dymiły kartofle, i choć to był przednówek,
na stole leżał ogromny bochen chleba. W młynie chleba nigdy nie brakowało. Drewniane łyż-
ki zanurzały się kolejno w obu
misach, bez pośpiechu, by żarłoczności nie okazać. Tylko trzem osobom podawano strawę
na oddzielnych talerzach: głowie rodziny, Wasylowi i Doncc. Uprzywilejowanie tej ostatniej
również początkowo wywoływało mrukliwe protesty Olgi i Zoni. Z biegiem czasu jednak
pogodziły się z tym wyróżnieniem. Jedno, że wiedziały, jak dalece nic nie może zmienić woli
Prokopa, drugie, że same ją polubiły i nic mogły jej nie przyznać niejakiej nad sobą
wyższości.
Śniadanie dobiegło końca. Prokop, otarłszy wąsy i brodę rękawem, zamierzał właśnie
przystąpić do modlitwy, gdy drzwi izby otwarły się i na progu okazała się wysoka, nieco
przygarbiona, lecz barczysta postać. Przybyły miał na sobie miejskie ubranie i miejski kape-
lusz. Przez chwilę stał, uśmiechając się, potem zdjął kapelusz i powiedział:
– Niech będzie pochwalony...
Dopiero teraz go poznali. Ani po twarzy, ani po ubiorze nie mogli go przecie poznać. Kie-
dy tu żył z nimi, nosił zwykłą siermięgę lub kożuch, miał brodę, co mu pół policzków zasła-
niała...
– Antoni! – zerwała się pierwsza Zonia, aż wywracając ławę. Natalką podskoczyła i już
była przy nim. Prokop, tak czerwony z wrażenia,
jakby go krew zalać miała, szedł ku Wilczurowi z wyciągniętymi rękoma.
Wasyl powtarzał z rozradowaniem:
– Boże drogi... A to gość, a to gość...
Stara Mielnikowa, sama nie wiedząc dlaczego, zaczęła zmiatać okruszyny ze stołu, a Olga
stała z szeroko otwartą gębą.
Nie było końca powitaniom. Z początku nieśmiało, ale później już wszyscy na zmianę ści-
skali go jak rodzonego. Żył tu przecież z nimi szmat czasu, z nimi i jak oni. Cóż im z tego, iż
potem się okazało, że jest bogatym panem, że sławnym profesorem. W ich pamięci pozostał
takim, jakim był. Antonim z przybudówki, dobrym, serdecznym przyjacielem, dla każdego
życzliwym, dla każdego usłużnym, przez każdego lubianym.
225
Wilczura usadzono przy stole. Rozbiegane baby przyniosły ser, wędliny, postawiono bu-
telkę nalewki na jarzębinie. Znalazł się i biały chleb. Zaparzono herbatę.
– Prędzej bym się świętego Prokopa, patrona mojego, spodziewał niż ciebie – mówił go-
spodarz. – Tu i dnia nie ma, żebyśmy cię nie wspominali. Ile razy na przybudówkę, bywało,
spojrzę, tyle razy pomyślę: ot, zapomniał o nas, z serca wyrzucił. I żal się robiło.