Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Na zdjęciu Irma kręci się z usmarowaną lodami twarzą wraz ze stadkiem innych brzdąców.
Wpatrując się nieruchomym wzrokiem w zdjęcie, Tansy sięga po szklankę kawowej brandy i upija łyczek. I nagle znikąd (lub też z miejsca, skąd wszystkie co bardziej złowieszcze i niepowiązane myśli wypływają w światło naszej uwagi) przychodzi jej do głowy idiotyczny wiersz Edgara Allana Poe, który musiała wykuć na pamięć w dziewiątej klasie. Przez lata o nim nie pamiętała i nie ma powodu teraz go sobie przypominać, lecz słowa pierwszej zwrotki bez wysiłku i z całkowitą wiernością pojawiają się w jej pamięci. Patrząc na Irmę, Tansy recytuje je pozbawionym intonacji i przerw głosem, przez który bez wątpienia pani Normandie złapałaby się za rzadkie siwe włosy i zajęczała. Recytacja Tansy nie działa na nas w ten sposób; zamiast tego napawa nas przejmującym chłodem. Przypomina to deklamowanie poezji przez trupa.
– „Noc już była, północ zgoła; rozmyślałem w pocie czoła nad trwożliwą tajemnicą z dawna zapomnianych ksiąg, przysypiając niespodzianie, gdy rozległo się pukanie, jakby ciche chrobotanie w mój samotny, senny dom...”*.
Właśnie w tym samym momencie słyszymy ciche stukanie do marnych drzwi z włókna szklanego przyczepy airstream. Tansy Freneau podnosi błędny, zaszklony przez brandy wzrok. Ma zaciśnięte usta.
– Les’ser? To ty?
Możliwe, myśli. Nie ludzie z telewizji, przynajmniej ma taką nadzieję. Nie chciała rozmawiać z ludźmi z telewizji, pogoniła ich. Wie jakąś ukrytą i żałośnie przebiegłą częścią umysłu, że pocieszaliby ją i tłumili jej czujność tylko po to, żeby wyszła jak idiotka w blasku ich reflektorów, tak jak goście „Jerry Springer Show” zawsze wychodzą na durniów.
Nie ma odpowiedzi... po czym stukanie rozlega się na nowo. Stuk. Stukstuk.
– „Jakiś gość – powiadam sobie – w mój samotny stuka dom, nocny gość i tylko on”.
Stukanie nie przypomina odgłosu wydawanego przez zgięte palce. Jest to wyższy dźwięk, raczej kojarzący się z pojedynczym paznokciem.
Lub dziobem.
Tansy – była matka – idzie do drzwi w mgiełce alkoholu i prochów, szurając gołymi stopami po dywanie, który kiedyś był gruby, ale obecnie nieco wyłysiał. Otwiera drzwi, wpuszczając mglisty letni wieczór. Nic nie widzi, bo patrzy za wysoko. Wreszcie coś szeleści na wycieraczce.
Coś, jakieś czarne stworzenie, wpatruje się w nią lśniącymi, ciekawskimi oczkami. To kruk, omójboże, to kruk Poego, zjawił się złożyć jej wizytę.
– Jezu, ale odlot – mówi Tansy i przegarnia dłońmi rzadkie włosy.
Gdyby Tansy zapytać, powiedziałaby, że jest zbyt nawalona, by się bać, lecz to najwidoczniej nieprawda, bo wydaje cichy okrzyk strachu i robi krok w tył.
Wrona przeskakuje żwawo przez próg i drobi po spłowiałym purpurowym dywanie, wciąż wpatrując się lśniącymi oczkami w kobietę. Na jej skrzydłach skrzą się skondensowane kropelki mgły. Wrona przeskakuje obok Tansy, po czym zatrzymuje się i zaczyna stroszyć pióra. Wygląda, jakby chciała zapytać: I jak mi idzie, kochanie?
– Idź sobie – mówi Tansy. – Nie wiem, kurwa, coś ty za jedna ani czy tu naprawdę jesteś, ale...
– Gorg! – upiera się wrona, po czym rozpościera skrzydła i przelatuje przez salonik domu na kółkach – zwęglona łuska, odłupana z grzbietu nocy. Tansy krzyczy i kuli się, ale Gorg się do niej nie zbliża. Ląduje na stoliku obok butelki, ponieważ pod ręką nie ma popiersia Pallady.
Tansy myśli: Pobłądziła we mgle, to wszystko. Może nawet ma wściekliznę albo tę chorobę z Lyme, no, jak ona się tam nazywa. Powinnam pójść do kuchni po szczotkę. Wygonić ją, zanim tu nasra...