Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dlaczego miałby się zdradzać?
– To mało prawdopodobne, ale nigdy nie wiadomo. W zeszłym roku mieliśmy taki przypadek. Facet napastował seksualnie, a później zabił swoją pięcioletnią córeczkę. Podejrzewaliśmy go, ale nie mieliśmy ani jednego dowodu. Nagle pół roku później drań zaczął się tym przechwalać innemu pedofilowi w kawiarence internetowej. Dowiedzieliśmy się o tym przez przypadek. Kolega z obyczajówki zajmujący się pedofilami skojarzył szczegóły.
– Nie mówiłeś mi o tym.
– Bo ja nie jestem od tego, żeby zatruwać ci życie brudami. Robię to tylko wtedy, kiedy potrzebuję pomocy.
– Jasne. Zrobię, co będę mógł.
Milo klepnÄ…Å‚ mnie w ramiÄ™.
– Dziękujemy panu. Szefostwo się wścieka, że akurat teraz, kiedy liczba przestępstw zaczęła spadać, napatoczyła się taka głośna sprawa. A już myśleli, że zbiorą dobre opinie w mediach tuż przed ustalaniem budżetu. Więc jeśli dobrze się spiszesz, może uda mi się szybko wydębić od nich wynagrodzenie dla ciebie.
Zasapałem jak podniecony pies.
– Och, jaki pan łaskawy.
– Co jest? Czyżby policja źle cię kiedyś potraktowała? – spytał Milo.
– Jak króla.
– Króla... Pomyślałem o Księżnej. Czy to nie ją powinienem przesłuchać? Może i do tego dojdzie.
4
Zjechałem z Mulholland przy Beverly Glen. Jazzowa stacja zaczęła ostatnio gadać jak najęta, więc zmieniłem ją na klasyczną. Grali coś miłego dla ucha, chyba Debussy’ego. Za ładne jak na taki poranek. Wyłączyłem radio i zamyśliłem się nad śmiercią Eldona Mate’a.
Gdy tylko o niej usłyszałem, zadzwoniłem.
Nikt nie oddzwonił, a teraz telefon byłby o wiele bardziej niezręczny niż w zeszłym tygodniu. Ale jak długo mogłem współpracować z Milo, nie wyjaśniając mu wszystkiego?
Wątpliwości piętrzyły się. Niektóre odpowiedzi można znaleźć w podręcznikach, ale nie wszystkie. Życie zawsze jest bogatsze od podręczników.
Dojechałem do domu targany niepewnością.
Dom stał cichy, chłodny w cieniu rosnących wokół sosen; dębowe podłogi połyskiwały, białe ściany lśniły w świetle poranka. Robin zostawiła mi grzanki i kawę na stole. Nie było też psiego przywitania. Poranna gazeta leżała złożona na blacie w kuchni.
Robin poszła ze Spikiem do pracowni. Miała kilka poważnych zamówień. Zajęci myślami o naszych obowiązkach, nie zdążyliśmy rano porozmawiać.
Napełniłem filiżankę i wypiłem kawę. Cisza działała mi na nerwy. Kiedyś ten dom był mniejszy, ciemniejszy, znacznie mniej wygodny i praktyczny. Musieliśmy go odbudować kilka lat temu, kiedy został spalony przez pewnego psychopatę. Wszyscy orzekli zgodnie, że wyszło mu to na dobre. Czasem, gdy zostawałem sam, zdawało mi się, że przestrzeni jest aż za dużo.
Dawno przestałem udawać, że jestem emocjonalnie niezależny. Kiedy kochasz kobietę tak długo, że ta miłość utrwala się nie tylko w radości, ale i w przyzwyczajeniu, jej obecność zajmuje zbyt wiele miejsca, żeby można ją było zignorować. Wiedziałem, że Robin oderwałaby się od pracy, gdybym zajrzał do pracowni, ale nie miałem ochoty na towarzystwo, więc zamiast wyjść tylnymi drzwiami, sięgnąłem do telefonu w kuchni, żeby sprawdzić, czy ktoś dzwonił. Problem telefonu bez odpowiedzi rozwiązał się sam.
– Dzień dobry, panie Delaware – przywitała mnie operatorka. – Jest tylko jedna wiadomość, przyszła kilka minut temu. Dzwonił pan Richard Doss, podaję numer.
Doss nie dzwonił ze swojego biura w Santa Monica, bo numer zaczynał się na 805. Wybrałem go.
– Nieruchomości RTD – odpowiedział kobiecy głos.
– Doktor Delaware. Pan Doss dzwonił do mnie.
– Proszę poczekać.
Przez chwilę szumiało w słuchawce, a potem usłyszałem znajomy głos.
– Witam, doktorze. Kopa lat.
Chrapliwy ton, mocno akcentowane sylaby, nuta sarkazmu. Richard Doss zawsze mówił tak, jakby kogoś albo coś przedrzeźniał. Nigdy nie udało mi się rozstrzygnąć, czy jest to zamierzone, czy takie jest naturalne brzmienie jego głosu.
– Dzień dobry, Richardzie.
Znowu szum, zanikające słowa odpowiedzi. Usłyszałem go ponownie po kilku sekundach.
– Może nas znów rozłączyć, bo jestem na strasznym zadupiu, w Carpinteria. Oglądam działkę, ładny sadzik z krzewami avocado, który zamieni się w małe centrum handlowe, jeśli tylko bezwzględni kapitaliści dostaną go w swoje łapska. Gdyby połączenie się przerwało, proszę do mnie nie dzwonić, ja oddzwonię. Ten sam numer? Doss zawsze lubił dyktować warunki.
– Ten sam, Richardzie. – Uparcie nalegał, żebym zwracał się do niego po imieniu, a nie po nazwisku. Była to tylko jedna z wielu reguł, jakie wyznaczył. Złudzenie poufałości. Nigdy nie zauważyłem, aby Richard T. Doss choćby na sekundę przestał się kontrolować.
– Wiem, dlaczego pan zadzwonił. A pan myśli, że wie, dlaczego oddzwoniłem.
– Chodzi o śmierć Mate’a.
– Co za radość. Bydlak dostał wreszcie to, na co zasłużył.
Nie odpowiedziałem.
– Daj pan spokój, doktorze – roześmiał się Doss. – Trochę poczucia humoru. Ja zawsze tak podchodzę do życiowych wyzwań. Czy nie to właśnie doradzają psychologowie? Uważa pan humor za coś szkodliwego?
– Czy śmierć doktora Mate’a stanowi dla pana jakieś wyzwanie? Znowu śmiech.
– No cóż... Nawet pozytywne wyzwanie jest wyzwaniem, prawda?
– Tak.
– Myśli pan, że jestem mściwy... A propos, nie było mnie wtedy w mieście. Oglądałem hotel w San Francisco. W towarzystwie dziesięciu chronicznie przygnębionych bankierów z Tokio. Zapłacili za niego trzydzieści milionów pięć lat temu, a teraz ręce ich świerzbią, żeby się go pozbyć za znacznie mniejszą sumę.
– To dobrze.
– Jasne, że tak. Pamięta pan tę antyjapońską histerię parę lat temu? Promienie śmierci z kraju Wschodzącego Słońca, jeszcze trochę, a nasze dzieci będą jadły sushi na drugie śniadanie w szkole? Tyle w tym prawdy, co w filmach o Godzilli. Wszystko przychodzi i odchodzi cyklicznie, żeby być mądrym, wystarczy długo żyć. – Śmiech. – Coś mi się wydaje, że ten łobuz nie czuje się już mądralą. Cóż... Zna pan już moje alibi.