Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
U niej to jest zależne od fantazji. A bo co?
— Nic, tak się pytam. Skojarzyła mi się z Przemysławem.
— Za takie skojarzenie mógłbyś dostać po pysku, elegancko mówiąc. Lepiej ich oddziel od siebie, bo zrobisz złe wrażenie.
— Poważnie myślisz, że ona go już nie tego…?
— A ty byś go tego? Dawno go rozgryzła, a łgarstwa nie lubi.
— No owszem — zgodził się Maciek. — Charakter to on ma wyjątkowo parszywy. Dobrze, że wykończył Kozłowskiego, bo w ten sposób obu mamy z głowy. A jak ona wraca?
— Jak to jak? Zwyczajnie. Przecież nie piechotą!
— Nie, mam na myśli czym. Promem, samochodem, samolotem?
— Samolotem. Przez Kopenhagę, bo ma jeszcze wziąć dla mnie od Alicji cebulki. Stąd wiem, że leci we wtorek wieczorem.
— Co to znaczy wieczorem?
— Koło szóstej wylatuje i o siódmej tu będzie. Bo co?
— Nic. Pewnie po nią wyjedziesz? Co to za cebulki? Zlitowałam się nad nim w końcu, bo chodził koło tematu jak pies koło jatki.
— Roślinne. Nic pilnego, mogą poleżeć. Nie muszę po nią wyjeżdżać, ona zna to miasto i ten kraj. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś ty wyjechał, poznasz ją przecież, nie?
— Czym? Tym starym kurduplem?
— Możesz dźwigiem…
Starszy syn Maćka posiadał na własność dźwig samobieżny i posługiwał się nim zawodowo. Nie był to może pojazd poręczny, jednak się poruszał i usuwał kłopoty z podnoszeniem walizek. Alternatywę stanowił mały fiat nie pierwszej młodości.
Maciek zgłupiał do tego stopnia, że przez chwilę rozważał mój pomysł.
— Nie, to już lepiej taksówką. No dobrze, załatwię to, nie ma sprawy.
Posunęłam się dalej w dziele miłosierdzia.
— Przy okazji zwracam ci uwagę, że ona mieszka obok ciebie. Odkupiła pracownię Lesia. Możesz zrobić kolację i w ogóle zakupy, uchetana nie będzie, bo to żadna podróż. A ja te cebulki odbiorę byle kiedy, nic im się nie stanie.
W poniedziałek wieczorem zadzwoniłam do Beaty i powiadomiłam, że na lotnisko prawdopodobnie wyjedzie Maciek. Odwiezie ją do domu bez problemu, bo mieszka blisko…
— Maciek? — powiedziała Beata z wyraźnym ożywieniem. — Naprawdę, ten sam Maciek, z naszego biura? On mnie pamięta?
— Owszem, całkiem nieźle.
— Słuchaj, ale ja mam problem! Jak ja się powinnam do niego zwracać? Panie inżynierze, tak jak wtedy?
— Idiotka. Od dwudziestu lat jest grafikiem, a nie inżynierem. Możesz mówić do niego panie grafiku…
— Nie wygłupiaj się, ja naprawdę nie wiem!
— No to co ci poradzę. Mów do niego, jak ci serce dyktuje. Później się dowiedziałam, że zgryzota nękała ich przez całą drogę.
Beata na lotnisku zaczęła od „ty”, a Maciek od „pani Beato”. Obydwoje równocześnie zmienili front i Maciek przeszedł na „ty”, a Beata na „panie Maćku”. Kolejnej wolty dokonali również jak na komendę i rozstrzygnęli kwestię dopiero, kiedy Maciek stłukł sobie w domu lampę korkiem od szampana…
Na ślub zaprosili mnie w grudniu. Ofiarowałam im w prezencie góralkę pana Seweryna…