Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Wyczuła bliżej nieokreślone podobieństwo — uczucie wcze­śniejszej znajomości - kiedy nawiązany został kontakt i prze­szył ją dreszcz grozy...oraz trzy aksamitne woreczki — jeden z suszonymi liśćmi laurowymi, drugi z kłującymi igłami cedrowymi oraz trzeci pełen ciężkiej soli...Tego samego wieczora wędrowny rękopis Szaleństwa Almayera został wypakowany i położony bez ostentacji na biurku w moim pokoju, w gościnnym pokoju, który —...Potem każdy po kolei zaglądał do środka, rozchy­lał płaszcze i — cóż, wszyscy, łącznie z Łucją, mogli sobie obejrzeć najzwyklejszą w świecie...Kiedy T’lion wrócił, przytrzymał Tai żeby mogła oprzeć dłonie na boku Golantha, unikając śladów po pazurach na prawej łopatce, które — gdyby były...— I ja, proszę pana, i moja żona mamy takie same odczucia, ale, mówiąc szczerze, byliśmy oboje bardzo przywiązani do sir Karola, a jego śmierć była dla nas...piknikiem nad Bugiem, który doprawdy nie miał nic wspólnego ani z dekoratorstwem, ani z anestezjologią — no, może o tyle miał, że za jego pomocą Idzia...— Idź więc, i to szybko! Coś mi zaczyna świtać we łbie! Pruski oficer w cywilnym ubraniu, szpieg Juareza i jeszcze dwaj inni, o których nic nie wiemy! To by był...Więc sarenka zaczęła opowiadać o sobie:— Mieszkałam sobie spokojnie w wielkim lesie z tamtej strony...„To tylko założenie, że on tam jest, tylko taka możliwość — mówił do siebie...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


— Mam wrażenie, że nie! — odpowiada mi ona.
— Nie??? Czy pani wie, co ja dla pani zrobiłem?
Nie zajmuję się drobnymi plotkami…
— Drobnymi plotkami? Proszę pani, czy pani wie?…
— Nie bardzo jestem ciekawa!
— Panno Linko! Ja zjadłem litr czereśni z pestkami!!!
— Ach, nadzwyczajne! A czy pan wie, co zrobił Leszek?
— Który Leszek?
— Ten w okularach.
— Gardzę nim!
— W takim razie gardzi pan bohaterem!
— Oj, zaraz bohater!
— A tak! — zawołała ona z blaskiem w głosie i z promieniem w spojrzeniu. — Leszek zjadł sztuczne kwiaty z mego kapelusza razem ze wstążką!…
Osłabłem! Tak, ten mandryl Leszek pokonał mnie w miłosnym szaleństwie. Leszek był młodszy i miał strawniejszy niźli ja żołądek, ale przecież i ja dokazałem nie byle czego. Gdybym był wiedział, byłbym może spróbował, ale on mnie ubiegł; dla większego efektu i aby go pobić, musiałbym z kolei zjeść kalosze panny Linki, ponieważ jednak miała ona lat dwanaście, więc nie był to drobiazg.
Pękło moje serce. Czułem, że mnie ogarnia melancholia, jak wilgotna noc i śmierć kładzie zimną siną rękę na moje oczy. Gdyby nie to, że nazajutrz miał być pogrzeb jednego pułkownika z muzyką i z wojskiem, byłbym się zabił. Całe to szczęście, bo za dwa dni, zapomniawszy tamtej niewdzięcznej — zakochałem się, tym razem śmiertelnie i na wieki, w jednej blondynce, siostrze mego kolegi, kobiecie słodkiej i dobrej. Mieliśmy oboje po lat trzynaście, więc dusze nasze były jakby dla siebie stworzone. Chodziłem pod jej oknami łapiąc się ręką za serce, miałem bowiem w kieszeni mundurka, właśnie na sercu, dziesięć żywych chrabąszczów, które robiły w kieszeni rozmaite hece i usiłowały wydostać się na wolność.
Potężna miłość moja rozpętała się jak burza w piorunach; zdawało mi się, że chyba śmierć nas rozłączy, ale i ona tego nie potrafi. A jednak minęła, minęła… To, że ta miłość wielka i nieśmiertelna, miłość, jakiej drugiej chyba nie było na świecie, umarła tak szybko, bo po tygodniu, nie było z mojej winy.
Porwany na skrzydłach tej nowej miłości w zaziemskie sfery, nie mogłem jej wyrazić w słowach szarych, w mizernych słowach wszystkich ludzi. Można ją było uwielbić tylko rymem, szalonym, pysznym, tęczowym rymem tnącym lazur jak szybki lot anioła, śpiewającym jak niebieskie chóry. O, jakież wspaniałe napisałem poezje, jak wspaniałe! Serce było moim kałamarzem, piórem słoneczny promień, słowa moje były wzięte spomiędzy gwiazd. To nie ja pisałem te wiersze: pisała je miłość, słodka, promienista, uśmiechem żywiąca się miłość…
Poczekajcie chwilę, bo serce moje płacze…
Jeszcze… jeszcze chwilę… Ostatnia łza… już!
Podrzuciłem jej te wiersze w podręczniku geometrii, który pożyczyłem od jej brata.
— Czytała pani? — pytam jej nazajutrz, a głos mój brzmi jak uderzony kryształ.
— Co?
— Moje wiersze… wiersze do pani…
— To pan pisze wiersze? Nie wiedziałam…
— Pani… tego… nie wiedziała?
Na Boga! co to jest? czy ona udaje, czy tylko mnie drażni; przecież najmniej w dziesięciu miastach muszą o tym wiedzieć, a ona nie wie?
— Nie wiedziałam! Ach, te bzdury, co były w geometrii?
— W geometrii były, ale nie bzdury…
Myślałem, że mnie krew zaleje. A ona zaczęła się śmiać, jakby nagle zwariował skowronek i zaczął ślicznym głosem śmiać się bez upamiętania.
— Ależ czytałam, czytałam! Śmiałyśmy się z Wandzią przez cały wieczór!…
— To to takie śmieszne? — pytał głos z mego grobu.
— Okropnie!
— Ha!
— Co panu jest?
— Nic. Myślałem, że ja chyba umiem napisać miłosny wiersz…
Ironia polała się z tego „ja”, jak krew z zarżniętego cielęcia.
— Proszę pana — mówi ona ze zmarszczonym czołem — jeśli kto tak jak ja czytał miłosne wiersze Petrarki, tego byle co nie zdziwi… Wszystko dla mnie po tym jest śmieszne.
Petrarka? zaraz, zaraz! coś słyszałem, ale nie wiem z jakiego powodu. Nie śmiem się przyznać, że nie czytałem czegoś, co ona czytała, bo to się wydawało nieprawdopodobne, ale kobieta zawsze wynajdzie coś, czego nikt nie wynajdzie.
— Czy pani to ma?
— Proszę, mogę panu pożyczyć. To nie moje, więc niech pan odda…
Poszedłem nad rzekę i czytałem Petrarkę; zachłannie, szybko, z rozpaczą. Boże ty mój! I „to” ma być lepsze od moich wierszy? Nie! Skonam ze śmiechu. Coś w tym jest — pewnie, nawet zręcznie pisane, tu i ówdzie nawet wcale, wcale udane porównania… Tak! kobiety są nieobliczalne! Zerwałem z nią bez litości. Niech płacze, jeśli taka mądra i jeśli poezje Petrarki są lepsze od moich.
Gdzież się podziejesz, serce nieszczęsne? Jedna każe jeść kwiaty; drugiej nie podobają się wiersze.