Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Wreszcie musiałem spojrzeć prawdzie w oczy: zaraz znowu zmoknę. Zaraz zmoknę, i to bardzo dosłownie, jeśli Dean nie zechce odpowiedzieć na moje walenie i wrzaski pod drzwiami. Z zaciśniętymi zębami i nędznymi resztkami optymizmu pożegnałem się i zostawiłem Morleya wraz z jego budą. Dotes miał równie zadowoloną minę, jak jego goryl. On był u siebie w domu.
Wcisnąłem podbródek w pierś i żałowałem, że nie miałem dość rozumu, aby wziąć kapelusz. Rzadko nosze nakrycia łowy - tak rzadko, że zapominam o nich nawet wtedy, kiedy wypadałoby je nosić. Deszcz natychmiast znalazł sobie drogę za mój kołnierz.
Zatrzymałem się w miejscu, gdzie uratowałem tajemniczą córkę Chodo przed jeszcze bardziej tajemniczymi napastnikami. Deszcz zmył już większość śladów. Powęszyłem przez chwilę i już miałem uznać, że połowę zdarzenia sobie wyobraziłem, kiedy znalazłem jednego zmiętego motyla. Ostrożnie podniosłem nieboszczyka i najostrożniej jak mogłem umieściłem go w stulonej dłoni.
Mieszkam w starym ceglanym domu, w niegdyś dobrze prosperującej części ulicy Macunado, w pobliżu Zaułka Czarodziejów. Typy z klasy średniej opuściły dawno tonący okręt Większość sąsiednich domów już dawno rozparcelowano na małe mieszkanka dla biedaków ze stadami dzieci. Z reguły, kiedy mijam mój dom, zatrzymuję się, przyglądam mu i przez chwilę zamyślam nad dobrym losem, który zesłał mi robotę dość dobrze płatną, abym mógł go kupić. Niestety, zimny deszcz za kołnierzem ma tendencję do leczenia z nostalgii.
Wbiegłem po schodach i zastukałem w specjalny sposób, bam- bam- bam, rycząc jak wół:
- Otwieraj, Dean! Zaraz się utopię!
Ujrzałem potężny błysk. Od grzmotu zęby zadzwoniły mi w dziąsłach. Jeszcze przed chwilą panowie nieba nie byli aż tak bojowi, za to teraz szykowali się do kolejnego Wielkiego Potopu. Gromy i błyskawice dawały mi do zrozumienia, że to nie żarty. Ganek nie był osłonięty od wiatru.
Może dzwoniło mi w uszach, ale wydawało mi się, że słyszę miauczenie kociaka. Wiedziałem, że to nie może być kot, bo przecież powiedziałem Deanowi to i owo na temat jego przybłęd. Nie zrobiłby mi tego.
Po drugiej stronie drzwi usłyszałem szuranie i szepty. Wrzasnąłem jeszcze raz:
- Dean, otwieraj te pieprzone drzwi! Zaraz tu zamarznę! - Nie
groziłem mu. Mama Garrett nie wychowywała swoich synów tak, żeby strzępili języki na próżne pogróżki wobec kogoś, kto może w tej chwili wrócić do łóżka i zostawić ich tańczących w deszczu.
Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się w symfonii przekleństw, stukających zasuw i brzęczących łańcuchów. Stary Dean stanął w drzwiach, obserwując mnie spod półprzymkniętych powiek. Wyglądał na dwieście z kawałkiem, choć ledwie przekroczył siedemdziesiątkę. I był dość rześki, jak na gościa w tym wieku.
Gdyby nie odsunął mi się z drogi, pewnie przemaszerowałbym po nim. Ruszyłem. Szybciutko uskoczył w bok.
- Jak tylko przestanie padać, mówisz kotu do widzenia! - ostrzegłem takim tonem, jakbym chciał powiedzieć: ty albo kot
Znów zaczął szczękać zasuwami i łańcuchami. Przystanąłem. Wcześniej tego tu nie było.
- Po co to całe żelastwo?
- Nie czułbym się dobrze, mieszkając w domu, w którym od złodziei chronią mnie tylko jeden albo dwa zamki.
Będziemy musieli sobie pogadać na temat przypuszczeń i wniosków. Stary z pewnością nie kupił tej masy stali za forsę z własnej kieszeni. Ale nie teraz. W tej chwili akurat nie byłem w formie.
- Co to jest? Zapomniałem o motylu.
- Utopiony motyl.
Zabrałem go do gabinetu, pokoiku wielkości pudełka od butów, za ostatnimi drzwiami na lewo w stronę kuchni. Dean pokuśtykał za mną, wywijając świecą. Udawanie doprowadził do poziomu sztuki. Niesamowite, jaki się stawał biedny i niezdarny, kiedy coś kombinował.
Wziąłem świecę i zapaliłem lampę.
- Wracaj do łóżka.
Obejrzał się na zamknięte drzwi małego pokoiku od frontu. Te drzwi zamykano tylko wtedy, kiedy było tam coś, lub ktoś, czego nie powinno być widać. Coś drapało w deski od środka.
- Już się rozbudziłem - odparł Dean. - Równie dobrze mogę coś zrobić.
Nie wyglądał na rozbudzonego.
- Długo będzie pan siedział? - zapytał.
- Nie. Przyjrzę się tylko temu robalowi i pocałuję Eleanor na dobranoc.
Eleanor była piękną, smutną kobietą, która żyła dawno temu. Jej portret wisi na ścianie za moim biurkiem. Czasem zachowuję się tak, jakbyśmy mieli romans. Doprowadzam tym Deana do szału.
Muszę jakoś wyrównać rachunki.
Rozsiadłem się w starym skórzanym fotelu. Jak wszystko w tym domu, włącznie z nim samym, nigdy nie był nowy, ale właśnie dopasowywał się do nowego tyłka i zaczął się robić wygodny. Odsunąłem rachunki i rozłożyłem motyla na blacie biurka.
Dean czekał w drzwiach, dopóki nie stwierdził, że nie reaguję na rozrzucone rachunki. Potem poczłapał do kuchni.
Szybciutko rzuciłem oczkiem na ostatnią pozycję, skrzywiłem się. Nie za dobrze to wygląda. Ale żeby zaraz do roboty? Brrr! Jak na jeden dzień, wystarczy tego dobrego.
Tymczasem miałem przed sobą zmiętego zielonego motyla. Kiedyś chyba był piękny, ale teraz jego skrzydła były popękane, poszarpane i postrzępione, połamane, i do tego sprane. Rozpacz. Przeżyłem moment deja vu.
Widziałem jego kuzynów na wyspach, kiedy odbywałem moją piątkę w królewskich Marines. Na bagnach było ich mnóstwo. Tam w ogóle były chyba wszystkie robale, jakie bogowie wymyślili, no, może z wyjątkiem lodowcowych. Może ich populacja była nadzorowana przez jakiś niebiański komitet, a tam, gdzie obszary działalności różnych wydziałów nakładały się na siebie, boscy funkcjonariusze prześcigali się w inwencji, a potem wszystkie nadwyżki produkcji robactwa przerzucili na te bagna?