Strona startowa Ludzie pragnÄ… czasami siÄ™ rozstawać, żeby móc tÄ™sknić, czekać i cieszyć siÄ™ z powrotem.PanowaÅ‚ gÅ‚uchy spokój, jakby ziemia byÅ‚a jednym wielkim grobem! staÅ‚em tam pewien czas, myÅ›lÄ…c głównie o żyjÄ…cych, którzy - zagrzebani gdzieÅ› po...kontinuum okropnie jÄ™kÅ‚o, jakby macierz roniÅ‚a, posypaÅ‚ siÄ™ grad kamieni filozoficznych i Å‚ysnÄ…Å‚ nowy Å›wiat - ale jaki!! Z męża baczÄ… - rozjazda,...—No i?— No i to jest, owszem, jakby jakieÅ› takie, tylko, że ja już wiem, jak to siÄ™ robi...Nagle u nasady jednego z takich skrÄ™cajÄ…cych siÄ™ lejów pociemniaÅ‚o coÅ›, jakby gigantyczny Å‚eb potwora plujÄ…cego piaskowÄ… fontannÄ…...Jego gÅ‚os byÅ‚ tak spokojny, jakby mówiÅ‚ o codziennych sprawach i może rzeczywiÅ›cie dla żoÅ‚nierza shienaraÅ„skiego tak byÅ‚o...--- Z tego co Pan powiedzia³ o owym szybkim akumulowaniu wiedzy i przyroœciezrozumienia Wszechœwiat to tak jakby umys³...Tego roku w Rivie obchody Dnia Zarania byÅ‚y jakby mniej radosne...— ZaÅ›miaÅ‚a siÄ™, gdy zrobiÅ‚ minÄ™, jakby pierwszy raz usÅ‚yszaÅ‚ o podobnym lÄ…dzie...Gdy objaÅ›nienie jest konieczne, ujmijmy je krótko i wplećmy w tekst jakby mimochodem...Sam drgnÄ…Å‚, jakby ostatnie zdania mocno go uraziÅ‚o...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


Krew.
Podszedłem, żeby przyjrzeć się z bliska; miałem nawet ochotę powąchać (to
lekarski nawyk), ale się powstrzymałem. Plamy były suche jak sam kamień, ale
raczej nie aż tak stare. Rozsądek sugerował, że ślady krwi (jeśli to faktycznie
krew) powinny z biegiem czasu zostać zmyte przez deszcz i wyblaknąć. Skoro
tak się nie stało, musiały być świeże. Niepokoiło mnie to.
Wygląda mi to na jakiś pogański ołtarz.
Odwróciłem się do Phillipa, który przez ten czas wstał i wyszedł poza ka-
mienny krąg, za nim snuła się smuga dymu. Ręce mu się trzęsły, twarz miał
pooraną głębokimi zmarszczkami. Martwi się o żonę. Na jego miejscu też bym
się martwił. Rosy Deighton, wbrew jego powtarzanym stale zapewnieniom, nie
padła ofiarą raka. (Nadal nie natrafiłem na jej kartę choroby i zaczynałem go-
dzić się z faktem, że nigdy nie istniała). Intuicja podpowiadała mi, że zaatako-
wał ją pies, może nawet dwa. Albo trzy. Tak jak Neila Farrisa.
I co z tego? - pomyślałem, próbując się uspokoić. Bez względu na przyczyny
kalectwo pozostawiło trwały, makabryczny ślad w psychice Rosy, z którym bę-
dzie się musiała zmagać, póki śmierć jej nie zabierze.
Pokiwałem uspokajająco głową. Phillip mrugnął do mnie i zaciągnął się cy-
garem.
- Ile to ma lat? - zapytałem. Przez głowę przelatywały mi setki pytań.
Wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Z tysiąc? Chodź, pokażę ci coś jeszcze.
Podeszliśmy do samotnie stojącego monolitu, ustawionego pod kątem pro-
stym do pozostałych. Palusznik krwawy całymi kępami czepiał się jego podsta-
wy, gałązki bluszczu wiły się po ziemi. Na górnej połowie mierzącego dwa na
trzy metry kamienia wyryto podobne do hieroglifów piktogramy, teraz już nie-
czytelne.
43
Czy coÅ› podobnego odkryto poza Egiptem?
U dołu dostrzegłem rząd krótkich prostych kresek, jakby przed wiekami ktoś
coś tutaj podliczał. Były dzielone na grupki po pięć, więc tym łatwiej je policzy-
Å‚em. OsiemdziesiÄ…t trzy.
- Ciekawe te nacięcia, co? - spytał Phillip, kiedy przesunąłem po nich pal-
cem. - Czterysta lat temu ludzie składali tu ofiary. Każdy karb to jedno takie
wydarzenie.
- Wydarzenie?
- Ano tak. Jedna ofiara.
- Jaka... ofiara?
Włożył ręce do kieszeni.
- No, jeśli wierzyć legendom... takim lokalnym... Wspominam o tym, bo
nikt tak na sto procent nie wie, jak daleko poza Ashborough rozeszły się te opo-
wieści. Stara pani Zellis, ta to umie opowiadać... Oczy by ci na wierzch wyszły,
jakbyś jej posłuchał. Zna wszystkie miejscowe legendy, od Ashborough aż po
Blacksburgh i jeszcze dalej. Bo widzisz, każde miasteczko ma własną legendę,
która się w nim rodzi i zwykle w nim zostaje. Folklor sąsiadów nikogo nie inte-
resuje, nikt też nie lubi opowiadać na prawo i lewo lokalnych historii. Można by
powiedzieć, że to taka duma ze swojego miasteczka. Ale mniejsza z tym. Grunt,
że kiedyś mieszkali tu tubylcy, ale nie Indianie: zupełnie inny lud, który osiadł
tu w odosobnieniu na długo przed tym, jak przyszli biali i zagarnęli kraj dla
siebie. To było pustkowie, którego nawet Indianie unikali. Nasi przodkowie,
którzy zjawili się w Nowej Anglii, posłuchali ich ostrzeżenia i też się tu nie pcha-
li.
- Jakiego ostrzeżenia?
Phillip się zawahał. Spojrzał mi w oczy.
- Że każdy, kto się tu zapuści, padnie ofiarą dzikich Izolantów.
- Izolantów?
- Tak ich nazwali Indianie. Tych prymitywnych tubylców.
Zapadła cisza. Popijałem wodę, przetrawiając słowa Phillipa. Dzicy Izolanci.
Przeniosłem wzrok na wielką białą płytę upstrzoną brązowymi plamami. Przy-
wodziła na myśl gigantyczne serce w skamieniałej piersi dawno umarłego dino-
zaura. Znowu uderzyło mnie, że monolity są dziwnie zadbane i kompletnie nie
przypominają zapomnianych ruin sprzed tysiąca lat. To było naprawdę niepo-
kojÄ…ce.
- Tak, tak... Stara pani Zellis opowiedziałaby to o wiele lepiej, ale ostatnio
coraz trudniej ją spotkać. Unika ludzi, nie wychodzi z domu. Kogokolwiek byś o
nią zapytał, powie ci, że staruszce już chyba brakuje piątej klepki, i ja się z tym
44
zgadzam. Ale historię okolicy zna jak nikt inny. Tak w każdym razie ludzie ga-
dają. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy się poznaliśmy. Opowiedziała mi o Izolan-
tach i o miejscu, w którym składali ofiary. To było trzydzieści dwa lata temu,
zaraz po tym, jak sprowadziliśmy się do Ashborough. Miałem dwadzieścia parę
lat, a pani Zellis już wtedy była stara.
Phillip postawił stopę na jednym z kamieni i wsparł przedramię na kolanie.
- Sprowadziliśmy się tydzień wcześniej. Była jesień, zimny, naprawdę zim-
ny wieczór. Potrzebowaliśmy drewna do kominka, więc wziąłem siekierę i po-
szedłem do lasu, żeby narąbać polan. Mogłem pewnie załatwić to szybciej, ale
przyjemnie było oddychać rześkim powietrzem, więc szedłem przed siebie i
szedłem, aż zapuściłem się w las na jakieś dwieście metrów. I wtedy pojawiła się
pani Zellis, znikąd, jakby to były jakieś czary. Słyszałem o niej już wcześniej od
ludzi w mieście. Niektórzy mówili o niej dobrze, inni upierali się, że to zła ko-
bieta. Ja jej jeszcze nie spotkałem, więc nie mogłem sobie wyrobić zdania, ale
na pierwszy rzut oka poznałem, że musi mieć w zanadrzu niejedną niespo-
dziankę. Szemrana jest. W każdym miasteczku się tacy trafiają; każdy coś tam
na ich temat sobie ubzdura, chociaż wcale ich nie zna. Pani Zellis mieszka sama,
samiuteńka, nie wychodzi i tylko czasami siada po południu na werandzie. Co
się tyczy jej przeszłości... Niewiele wiadomo, ale ludzie gadają, że dawniej
mieszkała z matką, starą Cyganką, która jeździła czasem na północ i kupowała
wosk na świece. Podobno po nocy używały tych świec do odprawiania jakichś
czarów w piwnicy. Jakbyś tak obejrzał stare drzewa w lesie na tyłach ich domu,
to nawet jeszcze dzisiaj zobaczyłbyś wycięte takie znaki jak na tym kamieniu.
Podobno matka zmarła, kiedy pani Zellis miała dwanaście lat... He, he, ciekawe,
czy wtedy też już była stara. Za domem jest grób, podobno właśnie matkę tam
pochowała; widać go z drogi. Ale ludzie nawet dzisiaj nie lubią o niej rozma-
wiać. Mówią, że wszystko widzi i słyszy, chociaż całymi dniami przesiaduje sa-
ma w domu. Gadają też, że ma czarne serce i jak jej kto za skórę zalezie, to ten