Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Zrobiłem trzy kroki do dźwigni i już niemal sięgałem do niej ręką, gdy zza jej obudowy wyszedł don Pedro z pistoletem w dłoni...Niezalenie od czynnikw politycznych powan rol przyspieszajc ka-tastrof III dynastii z Ur odegray bez wtpienia sprzecznoci natury...ROZDZIAŁ 26DODATKOWY EFEKTSeaine wędrowała po korytarzach Wieży, czując, jak z każdym pokonanym zakrętem nasila się przepełniająca ją...Lelaine westchnęła współczująco zza swojej filiżanki...9śnieg depce...Jeśli było coś jeszcze gorszego od ohydnej wprawy, z jaką składano ofiary, świadczącej o długim doświadczeniu, to byli to dobrze ubrani wierni,...- Oczywiście - potaknęła głową...Oddala się wszystkich nie habilitowanych... 150 sen konał...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Nie miał wielkich nadziei na to, że minie ten domek nie zauważony, ale przynajmniej mógł rozwinąć szybkość, przy której niezatrzymanie się było usprawiedliwione. Kątem oka dostrzegł twarz w oknie na piętrze; no cóż, należało się tego spodziewać. Celia Calthrop samozwańczo uznała się za dziekana małej społeczności na Monksmere, a tym samym przyznała sobie pewne prawa i obowiązki, jeśli więc nierozważni sąsiedzi nie chcieli informować jej o przyjazdach i wyjazdach swoich gości, była zmuszona dowiadywać się sama. Pomagało jej w tym wydatnie dobre ucho oraz położenie jej domku przy skrzyżowaniu polnej drogi prowadzącej w poprzek cypla z szosą z Dunwich.
Panna Calthrop nabyła stodołę Brodiego dwanaście lat temu i nadała jej nazwę Rosemary Cottage. Kupiła ją tanio, a następnie tak długo stosowała wobec miejscowej siły roboczej łagodny, lecz nieustający terror, aż przekształciła ją, równie tanio, z miłego, acz zaniedbanego kamiennego budynku w romantyczny ideał swych czytelniczek. W pismach kobiecych pisano o nim często jako o „rozkosznej rezydencji Celii Calthrop, gdzie w wiejskim zaciszu tworzy swe rozkoszne romanse, które tak uwielbiają nasze czytelniczki”. Aczkolwiek pretensjonalny i zupełnie pozbawiony smaku, Rosemary Cottage był wewnątrz bardzo wygodny, na zewnątrz zaś posiadał wszystko, co zdaniem jego właścicielki domek na wsi winien był posiadać: dach kryty strzechą (której utrzymanie i ubezpieczenie pochłaniało gorszące sumy), ogród ziół (dość posępny; panna Calthrop „nie miała ręki” do roślin); mały sztuczny staw (latem wydzielający odrażające wonie) oraz gołębnik (w którym jednakże gołębie za nic nie chciały siadywać). Przed domkiem rozciągał się gładki trawnik, na którym społeczność pisarska - własne sformułowanie Celii - pijała latem herbatę. Z początku Jane Dalgliesh wykluczana była z tych spotkań; nie dlatego, że nie twierdziła, iż jest pisarką, lecz dlatego, że jako samotna, starzejąca się panna, czyli osoba towarzysko i seksualnie bezwartościowa, na skali wartości Celii Calthrop zajmowała ostatnie miejsce, zasługując jedynie na zdawkową, podszytą litością uprzejmość. Ale później panna Calthrop odkryła, że jej sąsiadka uważana jest za osobę wybitną przez osoby, których zdanie się liczyło, co więcej, że ludzie, których spotykało się beztrosko maszerujących z nią wzdłuż brzegu, sami są wybitni. Dalsze odkrycia były jeszcze bardziej zdumiewające. Okazało się, że Jane Dalgliesh jada kolacje z R.B. Sinclairem w Priory House. Nie wszyscy wielbiciele jego trzech powieści, z których ostatnią napisał przeszło trzydzieści lat temu, zdawali sobie sprawę z tego, że pisarz jeszcze żyje, z tych zaś tylko niewielka garstka bywała zapraszana przezeń na kolacje. Panna Calthrop, która nie należała do osób długo trwających w błędzie, zaczęła zatem mówić do panny Dalgliesh „droga Jane”, pozostając wszakże „panną Calthrop” dla swej rozmówczyni, równie nieświadomej obecnych łask jak wcześniejszej pogardy. Dalgliesh nie wiedział, co jego ciotka naprawdę myśli o Celii; niechętnie mówiła o swoich sąsiadach, a razem widywał je zbyt rzadko, aby wyrobić sobie na ten temat własne zdanie.
Polna droga biegnąca przez cypel Monksmere w kierunku Pentlands zaczynała się około pięćdziesięciu metrów za Rosemary Cottage. Prowadzące na nią drewniane wrota, zwykle zamknięte, tym razem stały otworem, a ich ciężkie skrzydło wbiło się mocno w wysokie jeżyny i czarny bez żywopłotu. Samochód, podskakując, wolno przetoczył się po wybojach i minąwszy bliźniacze kamienne domki należące do Lathama i Justina Bryce’a, wjechał na porośnięty trawą trakt. Żadnego z mężczyzn nie było widać, aczkolwiek samochód Lathama stał na jego podwórku, a z komina domku Bryce’a leniwie snuła się smużka dymu.
Droga wznosiła się stopniowo, aż nagle przed Dalglieshem rozpostarł się cały cypel, mieniący się złotem i czerwienią aż po nadbrzeżne skały i lśniące za nimi morze. Zatrzymał samochód; chciał popatrzeć i posłuchać. Jesień nigdy nie była jego ulubioną porą roku, ale w owej chwili nie zamieniłby tego złocistego spokoju na żadną z bardziej wyrafinowanych atrakcji wiosny. Wrzos już zaczął blednąc, janowiec natomiast zakwitł ponownie, okrywając cypel kwiatem gęstym i żółtym jak w maju. W tle migotało szkarłatem, lazurem i brązem morze, zaś na południu zamglone błota ptasiego rezerwatu jaśniały delikatnymi odcieniami zieleni ł błękitu. Powietrze pachniało wrzosem i dymem drzewnym, odwiecznym i nostalgicznym zapachem jesieni. Aż trudno uwierzyć, myślał Dalgliesh, że patrzy się na pole bitwy, gdzie od wieków ziemia toczy z morzem nierówny bój; trudno uwierzyć, że złudny spokój żyłkowanej srebrem wody kryje dziewięć zatopionych kościołów starego Dunwich. Teraz na cyplu zostało niewiele budynków, chociaż nie wszystkie z nich były stare. Daleko na północy, jak wyprysk na krawędzi klifu, bielał niski mur nowego Seton House, dziwnego domu, w którym Maurice Seton, autor powieści kryminalnych, wiódł swój równie dziwny i samotny żywot. Pół mili na południe potężne, kwadratowe mury Priory House wznosiły się jak ostatni strzegący przed morzem bastion, a Pentlands Cottage, na samym skraju rezerwatu, zdawał się wisieć nad krawędzią nicości.
Na północnym krańcu drogi pojawił się konny wózek, wesoło turkoczący przez janowce w stronę Priory House. Dalgliesh ujrzał krępą, niedużą postać skuloną na koźle i bat, delikatny jak różdżka, zatknięty u jej boku. To pewnie gospodyni R.B. Sinclaira wraca do domu z zakupami, pomyślał. Wesoły, mały ekwipaż tchnął domowym urokiem i Dalgliesh patrzył za nim z przyjemnością, dopóki nie zniknął za zasłoną drzew. W tej chwili jego ciotka ukazała się przed swym domkiem i spojrzała ku grzbietowi cypla; na zegarku Dalgliesha było trzydzieści trzy minuty po drugiej. Zwolnił hamulec i cooper potoczył się w dół po drodze, nabierając prędkości.
III